Zacznę dziś może nietypowo od przeprosin. Zapewne setki moich czytelników klikało dziś rano z uporem maniaka w magiczny przycisk "odśwież", licząc , że lada moment pojawi się obiecany odcinek bloga. Przecież był poniedziałek rano, kawa w pracy stygnie, a szef akurat poszedł na jakieś ważne spotkanie, a nasz ulubiony podróżnik obiecał masę atrakcji :)
Niech więc za powód opóźnienia posłużą dziś (będę myślał w aucie jak wytłumaczę się jutro), że świętowałem długo i intensywnie moją 34 jesień życia :)
Ok, koniec spraw nudnych , przejdźmy do czegoś bardziej interesującego :)
Pierwsza noc w USA, niestety nie przebiegła tak jak sobie to zaplanowałem. Liczyłem, że po wczorajszej nocnej eskapadzie w poszukiwaniu Liquor Store, będę spał niczym "bombelek" i rześki ruszę wraz z ekipą (wyspaną nawet bardziej) na podbój L.A.
Jakież było moje zdziwienie, gdy organizm o 4 rano czasu lokalnego stwierdził, że pora działać i wezwał mnie do pobudki. Nie pomagał również fakt, że podobna aktywność pojawiła się u moich współtowarzyszy, i tym sposobem juz o 5 wszyscy byliśmy gotowi do podboju Miasta Aniołów niczym 1 brygada powietrzno-desantowa korpusu marines przed atakiem na Bagdad :)
Problem w tym, że L.A. o 5 śpi, i nie ma za bardzo co ze sobą zrobić.
Wolny czas wykorzystaliśmy więc niczym rasowi żołnierze na planowanie inwazji :) Naszym głównym celem operacyjnym było znalezienie parkingu, na wydarzenie które miało przyciągnąć głodnych emocji 60-90 tys amerykanów w jedno miejsce.
Tym wydarzeniem był mecz NFL Los Angeles Rams vs Tampa Bay Buccaneers.
Zanim przejdę do opisu tego epickiego pojedynku, powiem tylko w kilku szybkich żołnierskich słowach jak pojawił się pomysł wizyty w jednym z największych stadionów świata.
Tak się złożyło, że pierwszy pełny dzień pobytu w USA, przypadać miał dokładnie w moje urodziny. Ponieważ słynę z ekscentryczności w sprawach świętowania tego dnia, chciałem zrobić coś spektakularnego (jakby wizyta w Kalifornii nie była wystarczająco ekscytująca). Wpadłem ostatecznie na pomysł by urodzinowe przyjęcie przenieść z restauracji na stadion, gdyż akurat w tym dniu, wypadał mecz NFL. Co ciekawe załatwienie wejściówek na to wydarzenie nie było zbyt trudne, a i mój skromny budżet jakoś przeżył ten pomysł. Stwierdziłem, że będzie mi łatwiej za 30 lat przypomnieć sobie co robiłem w tym dniu, jeśli postawie właśnie na coś takiego. A i ekipa, trochę na tym skorzysta, bo 10 uncjowe steki z ziemniakami można przecież zawsze zjeść w Polsce, a przeżyć coś takiego...
Wybiła 7 rano, Los Angeles nareszcie dało oznakę życia w postaci zwiększonego ruchu samochodów pod domem, to był znak, że można ruszać. Plan zakładał aby szybko znaleźć parking (bohaterem tej części misji był pan G, nie mylić z solenizantem :) ) i pozwiedzać trochę miasto.
Niestety plan został brutalnie zweryfikowany. Ta część L.A. (zresztą nie jedyna) nie była zbyt atrakcyjna turystycznie. Uroku też nie dodawał jej fakt, że żyje tam bardzo wielu lokalsow, którym zdecydowanie nie wyszedł amerykański sen.
Jak wiecie w armii demokracja się nie sprawdza, więc wobec powyższych faktów dowódca podjął męską decyzje o porzuceniu tej części misji i pilny przemarsz w kierunku stadionu. Czy decyzja była dobra ? To rozstrzygnie historia. Znaleźliśmy się niebawem w centrum wydarzeń, które nie ukrywam zaskoczyło trochę i mnie :)
Amerykanie podchodzą zgoła inaczej do swoich wydarzeń sportowych. Dla nich to doskonała rozrywka na stadionie, ale i przed nim. Tysiące kamperów, pickupów i wszelkiej maści namiotów, rozstawionych pod stadionem przypominało bardziej rozwinięty obóz dla uchodźców, niż typowy europejski parking pod stadionem.
Amerykanie na owych parkingach urządzają sobie pikniki (ale to niezbyt wyraziste słowo dla tego co ujrzeliśmy). Maja tam grille, specjalne zadaszenia, stoły uginające sie pod jedzeniem, TV kablową (bo przecież są powtórki innych meczów), i wszystko co tylko kapitalizm mógł wymyślić aby zachęcić amerykanów do wydania kilku $ na uprzyjemnienie sobie życia. Nie przypominało to zdecydowanie czegoś co widzimy w europie. Mam wrażenie, że dla nich jest to doskonała wymówka żeby pochwalić się nowym kamperem (oczywiście w barwach lokalnej drużyny) i zaproszenie 10-20 znajomych na barbecue.
Pomimo szczerej chęci uczestnictwa w jednej z setek takich biesiad nie zostaliśmy o dziwo zaproszeni, więc postanowiliśmy, wykorzystać nasz wrodzony narodowy spryt, i wejść na stadion zanim amerykanie dojedzą swoje burgery i dopiją piwo.
Tutaj kolejne zaskoczenie, bo pomimo faktu, iż stadion mieści blisko 100 tys dusz, wejście i organizacja była na poziomie światowym. Tysiące pracowników ochrony, policja, mnogość wejść, i dobre oznaczenie, sprawia , że zdjęcie z chiliderkami wewnątrz stadionu zrobiliśmy już po krótkiej chwili.
Nie będę wam za wiele zdradzał z przebiegu meczu, bo zapewne spora cześć z was ma go pewnie nagrany i zabije mnie za zdradzenie wyniku :P Ale powiem wam, tyle, że mecz obfitował w przyłożenia, zwroty akcji, i niczym rasowy film akcji (w końcu to Hollywood) nie pozwalał się nudzić. Ostatecznie gospodarze przegrali :P
Ciekawy był jednak fakt, jak interesująca jest cześć niewidoczna w TV. Profesjonalny DJ sprawił, że damska część naszej ekipy tańczyła do znanych z RMF MAxx remixów piosenek. Telebim wielkości przyzwoitego bloku mieszkalnego (x 3) ciągle zachęcał do wiwatowania, bądź wyjaśniał co własnie dzieje się podczas przerwy. A to tylko wierzchołek atrakcji : Występy artystyczne, fajerwerki, wspomnienia legend, konkursy, chwile dla weteranów i policji. Ba, był nawet pokaz Mariachi !!!
Na meczu NFL naprawdę nie da się nudzić, nawet gdy nie zna się zasad gry. Ekstraklaso ucz się !!!
Był to chyba najciekawszy sposób w jaki można było uczcić urodziny w fajnym gronie.
Po meczu udało nam się całkiem sprawnie przedostać do naszego imponującego SUVa i udaliśmy się (odrobinę) w stronę zachodzącego słońca.
Można powiedzieć , że od tego punktu wyruszamy w naszą epicką podróż wzdłuż i w poprzek USA :)
Droga jak zwykle okazała się być piękna, majestatyczna, odrobinę zakorkowana (damm you LA, damm Interstate nr. 5). Zresztą czy może być coś bardziej epickiego niż przejazd w stronę zachodzącego słońca, po Kalifornijskiej autostradzie ?
Niestety grupa długo nie nacieszyła się tym momentem, gdyż praktycznie od razu za przedmieściami Los Angeles wszyscy przycięli lekko komara po tak emocjonującym dniu.
Muszę się też przyznać do błędu, gdyż chyba zbyt optymistycznie wyznaczyłem sobie dystans do przejechania (chciałem wylądować jak najbliżej SF) i pod koniec miałem już naprawdę dosyć naszego Forda Expolorera i lokalnych stacji radiowych.
NA szczęście w tych trudnych momentach mocno wspierała mnie panna K, która dzielnie wyszukiwała tematów do długich nocnych rozmów.
Dlaczego o tym pisze ? Otóż dlatego, że po przyjeździe do Days Inn, gdy tylko zobaczyłem poduszkę, od razu przyłożyłem do niej głowę i zasnąłem.
Krążą plotki, że w nocy była impreza urodzinowa z tortem i świeczkami, ale ja upieram się, że to był tylko sen. Dziwi mnie jednak obecność substytutu tortu , który właśnie zajadam.
PS. Obiecuje publikować posty na czas.
PPS. Naprawdę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz