http://www.youtube.com/watch?v=Nuyp8ChZAew

czwartek, 10 października 2019

Viva Las Vegas

Ameryka to kraj konsumpcjonizmu. Taką opinię słyszy się bardzo często i jest to opinia prawdziwa. Amerykanie kochają kupować, a producenci wykorzystują ten fakt. Można tu kupić wszystko co tylko może przydać się nam w życiu, i oczywiście masę rzeczy które nigdy się nam nie przydadzą.
Z jednej strony ktoś może powiedzieć, że to puste i niemoralne, ale z drugiej, to naprawdę wygodne.
Ponieważ popyt jest budowany tutaj głównie przez podaż (czyli producenci sugerują wam, że coś potrzebujecie :) ) to zachęca się was do zakupów na wszystkie możliwe sposoby. Najprostszym i najskuteczniejszym są niskie ceny.



Pewnie gdybym mieszkał tu na stałe (poza wielkim brzuchem), miałbym też hipotekę na wszystko, zadłużoną kartę kredytową i pustkę w portfelu. Będąc tu jednak gościem, można sobie pozwolić przez te dwa tygodnie, porwać się wirowi zakupów (i jedzenia), w zasadzie bez konsekwencji.
Poza tym zawsze ogranicza na waga naszego bagażu i jego pojemność (i pasek w spodniach :) )



Połowa naszej ekipy (GK) żyła w błogim przekonaniu, że konsumpcyjnie jesteśmy już zaspokojeni. Nasze bagaże były pełne, a garderoba zakupiona na najbliższy rok. Niestety, druga połowa ekipy, oddając się hippisowskiemu stanowi ducha w SF, wciąż pozostała niezaspokojona. Nie ma chyba lepszego miejsca na zakupy niż Vegas (niestety podobnie myślą tu wszyscy turyści, więc jest mega tłoczno). Vegas to miasto, które żyje nocą, a w dzień hibernuje. Ponieważ przyjechaliśmy tu dosyć późno, to wstaliśmy ok 9 (jaka miła odmiana) i wyruszyliśmy do największego centrum zakupowego w LV, czyli Premium Outlets. To ta sama sieciówka, którą odwiedziliśmy w Oregonie z panią K, ale tutaj wybór sklepów i ich powierzchnia była znacznie większa. Oczywiście w przeciwieństwie do Oregonu, tutaj obowiązywał podatek, więc z lekką dumą spoglądaliśmy z litością na pozostałych zakupowiczów.
Stan ten nie trwał jednak długo, gdyż nagle okazało się, że i my potrzebujemy mnóstwa nowych ciuchów o potrzebie których nie wiedzieliśmy. I tak o zbiórce o 12, okazało się , że nasza część wyprawy jest nawet bardziej obkupiona niż grupa docelowa :)
Ale to jeszcze nic, bo druga część zakupów była w jednym z moich ulubionych sklepów : Ross.
Ross, to sieć sklepów podobnych do naszego "TK MAX", gdzie poświęcając odrobinę czasu można upolować naprawdę duże okazje. Oczywiście wybór i asortyment tych sklepów jest odpowiednio większy niż w polskim odpowiedniku, toteż juz po 2 h z ledwością mieściliśmy się do koszyków.
Również nasz ogromny samochód miał problemy, żeby to wszystko pomieścić, a w grupie nagle pojawiła się obawa o wagę bagażu i jego rozmiar.



Nawet ja, doświadczony tyle razy w boju (przyleciałem tu z pustą walizką), zaniepokoiłem się nieco ważąc moją walizkę. Ale do tego problemu wrócimy w sobotę, bo właśnie przyszło popołudnie i pora zameldowac się w naszym hotelu (gwiazda wyjazdu) czyli kultowy Flamingo na samym centrum Stripu (główna ulica w Vegas) dokładnie na przeciw Cesars Palace. Wydawać by się mogło, że takie szaleństwo, będzie nas kosztować fortunę, otóż nie do końca, bo musicie wiedzieć, iż w tygodniu gigantyczne hotele, starają się za wszelką cenę zapełnić swoje pokoje, więc obniżają ceny do akceptowalnych, licząc, że goście wydadzą znacznie więcej w kasynie, restauracjach i licznych atrakcjach hotelu. Ostatecznie to zawsze kasyno wygrywa, prawda ?
Nasz hotel robił ogromne wrażenie, był luksusowy, gigantyczny i naprawdę dobrze zorganizowany. Nasze pokoje przypominały luksusowe apartamenty i były doskonale wyposażone. Plusem był też fakt, że wszędzie mieliśmy blisko.



Po złapaniu oddechu postanowiliśmy się wspólnie wybrać na przechadzkę stripem, ale juz po chwili nasze grupy się rozdzieliły, gdyż każdy jednak chce tam robić coś innego.
My z panią K. postawiliśmy na doznania kulinarne i zawędrowaliśmy do restauracji Gordona Ramsey'a. Musicie wiedzieć, że chociaż wiem kim jest ten jegomość, to z ogromnym sceptycyzmem podchodzę do takich miejsc. Są drogie, zatłoczone (staliśmy w kolejce do wejścia ok 40 min), i budują oczekiwania, którym potem trudno sprostać.
Podobnie było tym razem, najpierw 40 min czekania na stolik, potem 40 min czekania na burgery, których ceny były naprawdę spore, a potem oczywiście rozcz..., nie moment, potem było coś czego się nigdy nie spodziewałem.
Jedzenie które dostaliśmy, było zdecydowanie najlepszym jakie jadłem w życiu. Wyprzedziło to o kilka długości :)
Burger pod każdym calem był idealny, mięso dokładnie jak chciałem (medium rare), bułka nie narzucająca się, a dodatki tak świeże i w idealnych proporcjach. Wszystko zostało tak idealnie skomponowane, że chociaż każdy składnik był wyczuwalny, to żaden nie przytłaczał innego, i miało się wrażenie, że jemy burgera a nie np mięsa z bułką, czy bułki z mięsem. Szkoda, że nie mogę dać wam gryza, bo słabo wychodzi mi opisywanie rozkoszy podniebienia.



Po takiej uczcie udaliśmy się na podbój Vegas, zaliczając jego wszystkie atrakcje, czyli największe hotele i najbardziej znane sklepy. Jest tego tak dużo, że wracając do hotelu byliśmy naprawdę wyczerpani, to chyba trudniejsze niż zwiedzanie parków narodowych. Kulminacyjnym punktem dnia było oczywiście kasyno. My wybraliśmy sobie cesarskie kasyno, gdzie ja szybko przepuściłem moje 20 $, a panna K pomnożyła je do 120 $ :) Już wiem kto stawia jutrzejszy obiad :)

Wracając do naszego apartamentu byliśmy zmęczeni acz szczęśliwi. Zakupy, pyszna kolacja, moc atrakcji Vegas i nocne kasyno. Lepiej chyba nie da się wykorzystać uroków tego miasta. Ja osobiście lubię LV na jedną noc, ale za taką jak ta, człowiek chce wracać tu ponownie.



Na nas czekała jednak ... dolina śmierci... czyli coś co przewodniki odradzają. Dlaczego ? Przekonacie się jutro.

1 komentarz: