http://www.youtube.com/watch?v=Nuyp8ChZAew

niedziela, 29 września 2019

Back to Cali...

I stało się, moja stopa stanęła po raz 5 na amerykańskiej ziemi, i podobnie jak poprzednio Wujek Sam nie odmówił mi przyjemności odwiedzenia tego kraju :)

Dziś postaram się szybko opowiedzieć jak to się zaczęło, bo moi współtowarzysze niedoli, już smacznie śpią. Swoją drogą, jest to zaskakujące, mi szkoda czasu na sen, chociaż w USA spędziłem już naprawdę kawał czasu, a ekipa chyba jeszcze nie wie, że jest w słonecznej Kalifornii , po drugiej stronie oceanu :)

Nasza podróż zaczęła się tym razem od nocnej wizyty w stolicy, skąd bez problemu odlecieliśmy do Zurychu, gdzie czekał już na nas piękny 777. Tak przy okazji, warto odnotować, że w stolicy Szwajcarii nabyłem mój najdroższy magnes :) 45 zł, cenią się bankierzy :)
Niestety nie mogę powiedzieć, że podróż upłynęła mi szybko i przyjemnie. Człowiek na starość chyba bardziej ceni czas, bo po 2h lotu, zdążyłem obejrzeć film z Lianem Nielsonem, zjeść pyszny obiad, nacieszyć się lotem, i nawet przyciąć komara. wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy na monitorku pokładowym "samolocik" nadal stał w miejscu, a na lądowanie trzeba było poczekać jeszcze 8 h !!! Dziecko kopiące z uporem maniaka w mój fotel też raczej nie przyśpieszało mojej agonii na środkowym fotelu.



Na szczęście nawet najdłuższy lot musi się kiedyś skończyć, więc z niekłamaną ulgą odnotowałem nasze przyziemienie.

Na lotnisku miłe zaskoczenie. Pasażerowie posiadający wizę B1 (my), i Ci z programu ESTA (czyli Polacy wkrótce) podlegają samoobsłudze. Jest to proces odrobinę stresujący, bo maszyna robi wam zdjęcia i zadaje dziwne pytania, ale generalnie idzie to całkiem sprawnie, a na końcu procedury, celnik bez zbędnych pytań i wywiadów podbija z uśmiechem waszą wizę, i życzy miłego pobytu.
Znika, lub rozmywa się trochę stres związany z "nie wpuszczeniem", ale mi osobiście będzie brakowało trochę tej adrenalinki i "pogaduchy" z celnikami.

Muszę się wam przyznać, że nie jestem jeszcze do końca w pełni przyzwyczajony do ilości współpodróżnych, i chociaż wyprawa z nimi jest świetna, to pojawiają się problemy o których nigdy nie musiałem myśleć.
Poważnym testem był samochód który wypożyczyliśmy.
Odnotowałem wraz z moim imiennikiem , że typowy SUV pokroju Kugi nie radzi sobie z przestrzenią na nasze nad wyraz rozbudowane bagaże. Musicie wiedzieć, że w erze konsumpcjonizmu zebrały się nam 4 ogromne walizy, 4 walizki kabinowe (nie mylić z karłami z WIZZaira), ktore w zasadzie mógłby posłużyć na pełnowymiarowe bagaże, do tego : torebki, plecaczki, kurteczki, alkohol ze strefy wolnocłowej, i odzież wierzchnia. A nie liczymy jeszcze naszych walmartowych zakupów, map, elektroniki i wszelkiej maści "pamiateczek" które w przypadku pojedyńczych podróżników potrafią skutecznie wypełnić samochód,

Nasz SUV, był szumnie nazwany Large i zakładał powierzchnię większą od typowego kompakta na sterydach. Niestety Edge, z którym zdążyliśmy się już w Polsce oswoić, nagle okazał się być autem niewystarczającym na nasze ekspedycyjne potrzeby. Szybkim głosowaniem, ale przede wszytskim naszymi pożądliwymi spojrzeniami na zaparkowane Chevroletty i Cadillacki, uznaliśmy za konieczne podbicie kategorii naszego SUV do rozmiaru XXL.
Zaskoczeniem nie była też reakcja pana który bardzo się ucieszył, ze sprzedał produkt droższy niż zakładała nasza rezerwacja. I tym właśnie sposobem, znaleźliśmy sie po kwadransie w małym terenowym autobusie, którego nazwa przeciętnemu Kowalskiemu kojarzy sie ... właściwie z niczym.
Naszym 5 kompanem został 7 miejscowy Ford Explorer, który szybko stracił dwa dodatkowe miejsca (żegnaj kaso z Blabla cars), i został po sufit wypełniony naszym mieniem przesiedleńczym.



Mnie jako kierowce tego potwora, osobiście cieszy fakt, że na amerykańskiej drodze, nareszcie jestem widoczny, a i jak na wypożyczone auto, jest on całkiem dobrze wyposażony.
Na świeżo pierwszą wadą nie są o dziwo gabaryty tej lokomotywy, a fotele bardzo kanapowe, w które niczym na cioci u imieninach zapadacie się w tempie 2-3 cm / godzinę.
I nagle kiedy trzeba spojrzeć w lusterka, okazuje się, że wasze oczy znajdują się daleko poza ich obszarem. Dalszych wad nie zauważyłem, no może poza tym, że ilość miejsca dla naszych dzielnych podróżników jest tak duża, iż zaraz po wjeździe na interstate moja kompania oddała się solidarnie w objęcia morfeusza.



To zwiastuje w przyszłości, niczym w pozostałych latach, wsłuchiwanie się w nocne rozmowy w radio, i wypatrywanie seryjnych morderców podczas wieczornej jazdy po pustych drogach :)

I tak jak wspomniałem na początku tego długiego opowiadania ( chyba muszę przestać wam obiecywać, że będzie krótko), nocny spacer po L.A. przypadł mi w pojedynkę, gdyż ekipa stanowczo zareagowała na moje próby wyciągnięcia ich z przeciętnego, co by nie było motelu :)

Nie ma tego złego jednak, gdyż dzięki temu pisząc do was te słowa, jestem już doskonale zapoznany z okolicznymi lokalami, sklepami, i dziwnymi usługami (masaż, pralnia, i wróżbitki), a pisanie tego posta uprzyjemnia mi zimny Miller Light i paczka słodyczy :)



Mhm, może dlatego jest tak długo.

PS. Mój leciwy Ipad przestał obsługiwać mi narzędzie do tworzenia postów, więc musicie mi wybaczyć chwilowy brak zdjęć. Wkrótce to uzupełnię i rozwiąże.

PPS. 5 wyprawa, a dwie rzeczy jak zwykle odmawiają współpracy : Zdjęcia na Blogu i ładowanie Nawigacji. Klątwa Google i Tom Toma ? :)

PPPS. Jutro będzie się działo :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz