http://www.youtube.com/watch?v=Nuyp8ChZAew

poniedziałek, 7 października 2019

Santa fe. Land of enchantment ?

Kraina zaklęć ?

Jest coś mistycznego w stanie, które nie wstydzi się swojego indiańskiego pochodzenia. To kraina, gdzie przeplata się amerykańska pogoń za dolarem i amerykańskim snem, chociaż równocześnie mieszka tu wiele rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, którzy bardzo mocno oddziaływają na to jak postrzega się Nowy Meksyk. Nazwa stanu również nie jest przypadkowa, bowiem, bardzo dużo tutaj latynoskich akcentów, chociażby w postaci kulinarnej.
Jeżeli do tego dodamy , że Santa Fe to amerykańska mekka wszelkiego rodzaju artystów, to mamy przepis na naprawdę udane i różnorodne kulturowe miasto.
Tym razem jednak nie będę się rozwodził nad architekturą, ani atrakcjami turystycznymi, bo o tym poczytacie w poście z 2013 roku (to moją druga wizyta w tym mieście).


Po bardzo emocjonującej nocy, postanowiłem, że dobrze zrobi nam spokojny, leniwy poranek, którego zwieńczeniem będzie prawdziwe amerykańskie (jakże obfite) śniadanie, które dam nam energie na kilka godzin spaceru, i pozwoli wydarzenia z wczorajszej nocy przenieść do strefy anegdotycznej przygody, a nie traumatycznego przeżycia.

W ramach ciekawostki, dodam, że amerykanie w przeciwieństwie do polaków, śniadanie traktują jako okazję do wyjścia z domu. Toteż w niedzielny poranek wszystkie restauracje serwujące ten najważniejszy posiłek dnia przeżywają prawdziwe oblężenie. Początkowo sceptycznie, odstaliśmy jednak 30 min w oczekiwaniu na wolny stolik. Zostaliśmy jednak bardzo szybko wynagrodzeni, naprawdę smacznym śniadankiem serwowanym przez nad wyraz troskliwą panią, z obowiązkową dolewką kawy (polecam uważać na jej ilość, bo dalsza część zwiedzania będzie polegała na poszukiwaniu "restroomów" ).



Samo Santa Fe jak zwykle pokazało się z te piękniejszej strony. Sporo Indiańskiego rękodzieła, dziesiątki galerii, urokliwa architektura i kawał naprawdę ciekawej historii. Jak zwykle coś co w zamierzeniach miało być krótkim spacerem, wyewoluowało w kilku godzinne zwiedzanie i ręce pełne zdobycznych skarbów.



Santa Fe to jednak jedno z tych miast, obok których ciężko przejść obojętnie, więc bardzo byłem zadowolony z tego , że moi współtowarzysze tak ochoczo dali się ponieść duszy tego miasta.
Mhm, można powiedzieć, że zostali przez nie zaklęci.



Was czytelników zdziwi natomiast fakt, że już w tym akapicie, będziemy powoli zmierzali ku zachodowi słońca. Nasz leniwy poranek odbił się na tym, iż czas uciekał nam dziś nazbyt szybko.
Aby nie nudzić się jednak po raz kolejny na "międzystanowej" skorzystaliśmy z rad mieszkańców i drogę do Albuquerque pokonaliśmy bardziej spokojną stanową 14tka, czyli tzw. Turquse Trail.
Szlak ten to w zasadzie 4 miasteczka, spośród których 3 pierwsze są naprawdę warte odwiedzenia (ja polecam Madrid). To takie odbudowane "ghost town", które ścigają turystów dla których Santa Fe jest zbyt kiczowate, i poszukują czegoś bardziej "autentycznego".



Miasteczka te są często zbiorem kilku rancz, i drewnianych domów ustawionych wzdłuż głównej ulicy, niczym na typowym westernowym filmie. Całość psuje jednak ogrom turystów (pewnie to skutek słonecznej niedzieli), który sprawia, że przypomina to raczej tłoczny skansen, aniżeli senne kowbojskie miasteczko. Na szczęście przed nami route 66, które zapewne pozwoli nam poczuć się mniej jak turyści, a bardziej jak pionierzy.



Po naszych przystankach, zaopatrzeni w jeszcze większa ilość indiańskiego rękodzieła, ruszamy w kierunku Arizony, gdzie spada liczba Indian, a kowbojski kapelusz jest czymś tak naturalnym jak sandały nad Bałtykiem.

Stay tuned..


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz