Ci którzy od czasu do czasu zerkają na mapę i trasę naszego przejazdu, zauważyli zapewne, że od Nowego Meksyku wykonaliśmy zwrot na zachód w kierunku Californii. Tak, to oznacza, że powoli wracamy do tego słonecznego stanu, ale obiecuję, że pod koniec atrakcji i przygód również nie zabraknie (na to liczymy przynajmniej, ale dni pokazują, że tak jest).
Dzisiejszy dzień zaczęliśmy dosyć wcześnie (lub późno, bo w zasadzie codziennie szkoda nam dnia na długie wylegiwanie się w łóżku). Z rana postawiliśmy na "prawdziwe amerykańskie śniadanie", czyli wg. upodobań były to : pancakes (lub crepes), bekon, jajka w różnych postaciach, tosty z bitą śmietaną, omlety, itd. Bez cenna jest oczywiście zawsze kawa z nieograniczoną ilością dolewek. Śniadanie dziś musiało być wyjątkowo sycące, gdyż czekały nas dwie atrakcje, które wymagają sporo sił, a nie ma nic bardziej rozpraszającego niż pusty brzuch :)
Pierwszą atrakcją dnia był największy na świecie kanion, czyli oczywiście Grand Canyon.
Dla mnie dzisiejszy (i wczorajszy) dzień były takim trochę przypomnieniem sobie miejsc odwiedzanych ponad 6 lat temu. To zaskakujące jak dużo detali zapamiętałem po takim czasie. Udało mi się miedzy innymi odnaleźć sklep gdzie w Santa Fe kupiłem mój ukochany kubek do kawy.
Dlaczego o tym mówię ? Próbowałem się nastawić trochę, na to co miałem za chwilę ujrzeć. Pamiętam, że przed 6 laty, zupełnie nie spodziewając się tego co zobaczę, długo nie mogłem wyjść z szoku dla ogromu tego cudu natury. Zapewne wyglądałem jak idiota, chodząc wzdłuż krawędzi z rozdziawioną buzią, i ciągle powtarzając, WOW. Próbowałem też przygotować moich współtowarzyszy do tego co za chwilę ma ich spotkać, ale obawiałem się trochę, że skały Utah i Horshoe Bend lekko ich oswoiły z ogromem i majestatycznością amerykańskiej natury.
Trudno mi teraz ocenić, czy moja ekipa była w szoku, bo niestety ja po raz kolejny zostałem lekko oszołomiony tym widokiem. Usta co prawda miałem już zamknięte, ale widok i tak na chwilę przykuł całą moją uwagę.
W ramach cennych rad, których w tym roku jest wyjątkowo mało, zdradzę wam mały sekret. Wielki Kanion wydaje się być zatłoczony (i jest, spróbujcie znaleźć miejsce na parkingu), i pierwszy najważniejszy punkt w którym możecie zobaczyć ten wielki rów, wymaga od was wielkiego samozaparcia. Liczne barierki, tłumy ludzi, i ogólny tłok sprawiają, że trudno w spokoju zachwycić się tym cudem, a co dopiero zrobić ładne zdjęcie. Wystarczy natomiast przejść kilka minut w lewo, i już po chwili barierki się kończą, a ludzi z każdym yardem ubywa. To tam powstają najpiękniejsze fotki z wypraw. Nasze powstawały, jakieś 5 min spacerem od punktu głównego, ale ich długość trochę mnie przeraziła, bo przed nami jeszcze sporo atrakcji zaplanowanych na ten dzień.
Kanion opuszczaliśmy więc lekko zamyśleni nad potęgą natury. Szczególnie tutaj w USA pokazuje ona swoją moc. Ogromne skały, groźny ocean, gigantyczne przestrzenie, i oczywiście drzewa giganty. A to dopiero wierzchołek tego co tu można spotkać. Kanion natomiast należy do ścisłej czołówki tych cudów i nawet na mnie robi wrażenie (a rzadko zachwycam się naturą).
Dalsza część naszej ekspedycji to przejazd na nocleg do Las Vegas. Ale nie będzie to zwykły przejazd, tylko epickie pokonanie drogi 66, w jej najlepiej zachowanym (i najciekawszym fragmencie). Na route 66 wjechaliśmy w Seligman, a wyjechaliśmy w Oatman.
Musicie wiedzieć, że niechętnie oddaje lejce naszego czarnego rumaka (kocham prowadzić auta, szczególnie w USA), ale nie mogłem pozwolić aby ktoś z ekipy nie mógł powiedzieć potem w Polsce, że przemierzał samodzielnie historyczną 66.
Co do przebiegu tych przejazdów, to były one różne : od szaleńczej niczym w "Pojedynku na szosie", do spokojnego "cruzowania" przez senne miasteczka które doskonale pamiętają czasy świetności tej trasy. Każdy kierowca, dla którego jazda to nie tylko przemieszczanie się z punktu A do B, zdecydowanie powinien przejechać się chociaż raz tą drogą amerykańskim krążownikiem szos.
Ostatnio odcinek z Kingman do Oatman przypadł mi, gdyż wymagał on nie lada skupienia i doświadczenia, gdyż prowadzi krętą wąską drogą, bez barierek, na sporej wysokości. Oatman jest starym kowbojskim miasteczkiem, założonym w czasach gorączki złota. To typowe "Ghost Town" chociaż dziś już w nieco innej formie, gdyż stanowi nie lada atrakcję.
Ludzie z całego świata przyjeżdżają zobaczyć tam ... osły.
Chciałbym napisać, że nie są to zwykłe osły, ale są najzwyklejsze. Jedyne co odróżnia je od innych przedstawicieli tego gatunku, to fakt, iż są one dzikie. Nie mają zagrody, nie są na noc chowane. I to chyba stanowi o ich fenomenie, bo przychodzą z gór do miasteczka kiedy chcą, i opuszczają je wg. własnego uznania. Dlaczego o tym piszę ?
6 lat temu podczas wizyty w Oatman, w miasteczku przebywało stado 6-10 szt, które mi osobiście uprzykrzały poruszanie się po głównej ulicy. Trzeba jednak przyznać im, że są dosyć przyjazne, więc byłem w stanie znieść te niedogodności. Jakie było moje zdziwienie, gdy tym razem osiołków w Oatman nie było :( Co prawda widzieliśmy 2 sztuki po drodze, gdzieś na oświetlonych zachodzącym słońcem wzgórzach. Ale w samym miasteczku spotkaliśmy tylko smutnych tym faktem turystów i architekturę żywcem z Dzikiego Zachodu.
Spora część naszej wycieczki bardzo przeżywała ten fakt, dlatego gdy tylko wyjeżdżając z miasteczka ujrzeliśmy małego osiołka , zapanowała euforia. Mały osiołek okazał się być odrzuconym od stada 3 miesięcznym osobnikiem, którym zaopiekował się okoliczny Kowboj (w pełnym tego słowa znaczeniu). Na imię ma Walter, jest gwiazdą Facebooka, i zachowuje się jak pies (wychowują go owczarki). To naprawdę rozkoszny widok obserwować jak mały osiołek reaguje na swoje imię i biegnie nieporadnie do swojego pana. Dziewczyny były zachwycone, a my mieliśmy rzadką okazję mieć Waltera na wyłączność. Osiołki w Oatman zaliczone.
Nie było jeszcze zbyt późno (jesteśmy przyzwyczajeni do nocowania ok 23), ale słońce zaszło, więc pora opuścić Arizone i udać się na pustynie Nevady. Ostatnim punktem dnia miała być największa w USA tama, czyli Hoover Dam. Niestety było już bardzo późno gdy dotarliśmy do niej (ok 21). Przyjazd na miejsce przypominał trochę sytuację w four corners (z tym wyjątkiem , że tu byliśmy sami, a brama była otwarta). Strażnicy (obiekt jest silnie chroniony) o dziwo wyrazili zgodę abyśmy godzinę sobie ją pozwiedzali. Było to dosyć zaskakujące, bowiem pieszym nie wolno chodzić po zmroku po tamie. Nie mielibyście jednak o czym czytać gdyby nasze zwiedzanie ograniczyć do przejazdu nad tamą. My oczywiście udaliśmy się tam pieszo, i był to pomysł genialny, bowiem zatłoczenie tego miejsca w dzień jest okropne. Niczym Vipy samotnie spacerowaliśmy po tamie, podziwiając kunszt inżynierów. Nocą obiekt sprawia wrażenie jeszcze większego, a bycie samemu na tamie to coś nie do opisania. Po raz kolejny lekkie nagięcie zasad , sprawiło, że mieliśmy atrakcję inną niż wszyscy.
Po tak intensywnym dniu nie pozostało nam nic innego jak porządny posiłek (Taco Bell) i nocleg w super tanim (30$ za 4 osoby) hotelu z kasynem.
Nie było to nasze ostatnie słowo jeśli chodzi o Vegas, najlepsze miało nadejść jutro ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz