http://www.youtube.com/watch?v=Nuyp8ChZAew

środa, 16 października 2019

Mighty trees and California in flames

W ostatnim poście zapowiadałem bardzo ciekawy dzień i zwroty akcji. Niestety tegoroczny trip nie był dla mnie zbyt łaskawy jeśli chodzi o dwie podstawowe rzeczy niezbędne do tego aby na bieżąco relacjonować przebieg wyprawy. W tym roku brakuje czasu i dostępu do internetu, toteż większość relacji powstawała z 1-2 dniowym opóźnieniem. Podobnie miało być z dzisiejszym postem, lecz niestety internet w motelu całkowicie zastrajkował a wydatek 5$ (tyle kosztuje w Motel 6 przyśpieszenie dostępu do świata) pod koniec wyprawy, wydawał się ironicznym pomysłem.
Wybaczcie, więc , że tyle musieliście czekać na opis poniższych wydarzeń, ale postaram się aby było warto.

Nocleg spędziliśmy w dosyć ciekawym miejscu, nieopodal Sequoia National Park w miejscowości Fresno. Ciekawie było, bowiem nie był to typowy motel, a raczej apartamenty na wynajem (z kuchnią, dużą lodówką, itd). Całość sygnowała była przez dużą sieć motelową "Red Roof" , ale przeznaczona była raczej dla gości którzy planowali spędzić tam więcej niż jedną noc. Tak długo jak cena była konkurencyjna, nam to jednak nie przeszkadzało, więc wpakowaliśmy na noc dobytek, aby rano po raz 12 kombinować jak upchnąć go do bagażnika naszego pojazdu. Ponieważ nasz pobyt zbliża się nieuchronnie ku końcowi, coraz częściej pozwalamy sobie na gastronomiczne szaleństwa. Dziś ekipa, stwierdziła, że Sekwoje stoją w parku od ponad 2000 lat, więc ta godzina poświęcona na ciepłe śniadanie raczej nie sprawi, iż znikną.
Wybór padł po raz drugi na sieć Black Bear (przypominam iż wraz z panią K, jedliśmy tam śniadanie na granicy Kalifornii i Oregonu). Druga połowa ekipy była równie oczarowana tym miejscem, co my 10 dni temu. Co prawda rachunek trochę nasze oczarowanie zasmucił, aczkolwiek, w aucie zgodnie stwierdziliśmy, że warto było.



Nie wiem czy pamiętacie, ale kilka dni temu, podczas szalonego przejazdu z Seattle do San Francisco, zdarzyło nam się przejeżdżać przez park Sekwoi nocą. Opisywałem wówczas trochę ze strachem te majestatyczne drzewa. Sekwoje są moją amerykańską klątwa, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kilkukrotnie miałem okazje je zobaczyć, i zawsze coś stawało na przeszkodzie. Nawet tegoroczny przejazd przez Redwood (znajduje sie tam 90% tego drzewostanu) nocą, trudno nazwać zwiedzaniem. Tym razem musiało się więc udać. Tym bardziej, że park do którego się wybieraliśmy posiadał te najbardziej monumentalne okazy, z największym drzewem świata włącznie.



Podróż do Parku Sekwoji nie jest niestety prostą podróżą. Z opowieści wiem, że wielu podróżników przede mną, pomimo chęci, nigdy tam nie dotarła (ekipa stewardes z Lotu, między innymi).
Problem polega na tym, że startujemy z względnie ciepłego miejsca w Californii, a dalej musimy wspiąć się samochodem (no bo przecież nogi trzeba szanować) kilkudziesięciu milową trasą, prowadzącą w górę bardzo krętymi drogami. Łącznie pokonamy w górę prawie 3000m, co nie byłoby problemem, gdyby nie fakt, że temperatura obniży się o jakieś 15-20 st C. Latem spowoduje to jedynie uczucie mocno podkręconej klimatyzacji, ale jesienią bardzo często oznaczać to będzie, iż te malownicze, strome i kręte drogi pokryją się lodem i śniegiem, co dla Kalifornijskich samochodów oznaczać będzie upadek ze skarpy. Na szczęście amerykańscy park rangersi przewidzieli to, i gdy tylko temperatura zbliży się do okolic 0 st C, wszystkie pojazdy wjeżdżające do góry muszą być obowiązkowo wyposażone w łańcuchy śniegowe.
My mieliśmy to szczęście, że temperatura w dolinie wynosiła ponad 20 st, a u góry przewidywane było ok 8 st, także łańcuchy okazały się niepotrzebne (do wynajęcia wszędzie poniżej parku).
Droga w góre była chyba bardziej wymagająca niż podróż do Oatman. Co prawda asfalt był idealny, i ogrodzony barierkami, ale ilość serpentyn sprawiła, że nawet kierowce mdliło, a jedno ze śniadań zostało przekazane z powrotem naturze (tzw. circle of life). Całość została jednak sowicie wynagrodzona przez naprawdę epickie widoki. A co lepsze , nie trzeba było ubierać górskich butów i zabierać czekolady.



Nasz główny bohater dnia pojawił się bardzo późno. W zasadzie pokładowy GPS pokazywał dosłownie kilka mil do celu, gdy pojawiły się pierwsze sekwoje. Mniejsze okazy, ale robiły gigantyczne wrażenie. Pierwszym celem naszej wyprawy było muzeum sekwoii, czyli miejsce gdzie mogliśmy się zapoznać z najciekawszymi faktami dotyczącymi tych leśnych monumentów.
Specjalnie dla was, najciekawsze fakty : Największe osobniki mają ponad 2000 lat. Sekwoje w tym parku są niższe od tych w Redwood, ale za to znacznie potężniejsze, i nie zwężają się ku górze. Znajduje się tutaj największe drzewa świata : Generał Sherman. Pożary które tutaj powstają są naturalne i służą sekwojom.



To tyle z fun facts, pora ruszać. Naszym kolejnym przystankiem była słynna powalona sekwoja, przez środek której można przejechać samochodem. Niby nic niezwykłego, ale jednak tłumy turystów (w tym my) ciągną w tym kierunku.

Jeszcze o tym nie mówiłem, ale w parku pojawiają się liczne ostrzeżenia przed niedźwiedziami, ale założyłem, że po pierwsze, będą one unikały drogi, a po drugie, pewnie są aktywne nocą, kiedy nie ma tu ludzi. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że korek na drodze parkowej jest spowodowany nie stłuczką (jak początkowo twierdziła cześć ekipy, to ich pierwsze duża pomyłka tego dnia) a niedźwiadkiem który rozkosznie bawił się szyszką na głównej drodze. Sytuacja choć urocza, powodowała lekkie zdenerwowanie. Niby każdy robił zdjęcia, ale jednak w aucie i z lekkim niepokojem. Mnie najbardziej zdenerwował fakt, że po parku mamy też chodzić pieszo, a jak widać niedźwiedzie nie czują respektu przed ludźmi, a co więcej nie boja się nawet samochodów. No i nadciąga ich zimowy sen.



Po spontanicznej sesji zdjęciowej (i z lekki niepokojem w głowach), ruszyliśmy na kolejną sesje, tym razem z tunelem w powalonej Sekwoii.



Przedostatnim etapem wycieczki po parku, był spacer po dolinie, gdzie znajdowały się największe okazy w parku (poza Shermanem). Spacer chociaż uroczy był skrócony. Oficjalnym powodem był chłód, zachodzące słońce i brak czasu, ale podświadomie chyba każdy z nas myślał o tych niedźwiedziach. Ba, mieliśmy nawet opracowany plan działania na wypadek ich spotkania, tym razem poza Fordem :)



I wreszcie na końcu był on... Generał Sherman, największe drzewo świata. Jest to naprawdę kolos, chociaż nie wiele większy od poprzednich starych okazów. Oczywiście nie można się do niego przytulić , czy go dotknąć (co robiliśmy na przykład podczas spaceru czy przejażdżki), ale i tak warto go zobaczyć.



Tutaj w zasadzie powinno być : Dalej udaliśmy się serpentynami z powrotem do doliny, szybki obiad w Sonic (bar stylizowany na stare czasy, gdzie każdy na swoim miejscu parkingowym ma tablice z menu, a towar przynosi pani na wrotkach, a w rzeczywistości Pedro z Meksyku) i przejazd miedzy stanową do Los Angeles.



W zasadzie to już prawie postawiłbym kropkę, gdyby nie jeden malutki detal.



Wjeżdżając na przedmieścia Miasta Aniołów (miasto rozkłada się od południa na północ na ok 100 km), zauważyliśmy dziwną łunę w okolicach naszego noclegu. Światła miasta, tak skomentowała to pozostała część ekipy, ale ja doświadczony w boju amerykański traper, wiedziałem, że to nie to.
Światła miasta, okazały się być pożarem trawy (których zresztą sporo na zachodzie USA). Pożar ten mijaliśmy bardzo blisko, gdyż Interstate 5, przechodziła tuż obok. Ognisko w zasadzie było niewielkie i wozy strażackie dopiero gnały w jego kierunku, toteż ze stoickim spokojem popatrzyliśmy na ten niewielki ogień i pojechaliśmy do motelu.



Gdy już powoli szykowaliśmy się do spania, pozwoliłem sobie włączyć TV, celem sprawdzenia wyników NFL. Jakie było moje zdziwienie, kiedy na każdym kanale była transmisja z ... pożaru.
Okazało się, że ogień jednak wymknął się spod kontroli na skutek bardzo silnego wiatru. Nie dość , że dosyć skutecznie palił trawę i nieużytki po wschodniej strony autostrady, to jeszcze "przeskoczył" na jej zachodnią część i zaczął trawić północną część Los Angeles.



Dosyć szybko przypomniałem sobie, że ogień mijaliśmy raptem 15 mil przed naszym motelem, i już po chwili całą nasza czwórka z przerażeniem stała na balkonie motelu i obserwowała dym, który ostatecznie przestał być światłem miasta, a stał się realnym zagrożeniem.
Sytuacja rozwijała się bardzo dynamicznie. Po 2-3 godzinach, ewakuowana została najbliższa nam dzielnica, od której dzieliło nas raptem 4 przecznice. Cześć gości opuściła motel. My podjęliśmy decyzje, iż spakowani będziemy czekać na obowiązkową ewakuację, przecież przyzwyczajeni jesteśmy do szybkiego załadunku naszego dobytku. Ponieważ jutrzejszy dzień wymagał od nas dużej dawki energii, postanowiliśmy też położyć się spać, w końcu strażacy i tak będą zmuszeni nas obudzić i ewakuować. To nie była jednak spokojna noc, wszyscy czuliśmy niepokój, i zagrożenie spowodowane tym nowym dla nas żywiołem.

Żeby nie trzymać was w niepewności, to wstaliśmy o poranku, bez ewakuacji, i postanowiliśmy udać się do ...

PS. Tak wiem, że to oszustwo, pisząc te posty z Polski. Ale głupio mi tak zostawiać wyprawę niedokończoną

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz