Kowboj samotnie przemierzający bezgraniczne pustkowie.
Na horyzoncie malują się dziwne krwisto-czerwone monumenty skalne. Jest zimno, ale nasz bohater wie, że gdy tylko słońce wejdzie dostatecznie wysoko, miły chłodek zamieni się w nieprzyjemny upał. Muszę być czujny, bo wokół roi się od Indian Nawaho, którzy tylko czekają na to aby przygarnąć mojego wierzchowca.
Bardzo westernowy wstęp, nieprawdaż ? Taki będzie jednak dzisiejszy dzień. Nie chciałbym podsumowywać tripa 2019 przed jego końcem, ale to będzie chyba najbardziej obfitujący w przygody odcinek. I tak, będzie wycięty żywcem z westernu, i podobnie jak on skończy się happy endem, tak więc spokojnie mamo :)
Wszystko zaczęło się od chłodnego poranka, gdzieś w okolicach I 15, trudno stwierdzić czy odespaliśmy trudy poprzedniego dnia, ale niczym amerykańscy pionierzy musieliśmy przeć dalej na południe w poszukiwaniu kolejnych atrakcji tego pięknego kraju. . Dalsza część naszej podróży miała po raz kolejny prowadzić przez higway'a, czyli drogę odrobinę wolniejszą (acz bardziej malowniczą) niż międzystanowa. Piękne bezkresne przestrzenie, malownicze skały, oraz niezwykłe rośliny, powodowały na pokładzie Forda nieustanne "ochy i achy", a to był dopiero wstęp do Doliny Monumentów.
Pierwszym naszym przystankiem była zatoka Waheap położona na granicy stanu Arizona i Utah. W ramach ciekawostki powiem, że ten imponujący obiekt wodny powstał na skutek zatopienia przez człowieka drugiego największego w Stanach kanionu. Dzięki temu udało się tam stworzyć drugą największa zaporę, która zaopatruje ogromną część zachodniego wybrzeża w prąd. Efektem ubocznym tego ekologicznie kontrowersyjnego zabiegu, było powstanie malowniczej zatoki, która jest mekką amerykanów jeśli chodzi o podróże wszelkiego rodzaju jednostkami pływającymi. My korzystamy natomiast z pięknych widoczków i ruszamy dalej.
Daleko nie jedziemy, gdyż raptem kilkanaście mil dalej, znajduje się jeden z najpiękniejszych punktów widokowych w USA. To gorący faworyt pana G (nie mylić z dowódcą :) ) jeśli chodzi o najładniejsze miejsce w Stanach.
Horseshoe Band, wymagał od nas kilkunastu minut spokojnej wspinaczki (to nietypowe jak na US.) ale było zdecydowanie warto, bo widok był epicki. Niestety ponieważ trafiliśmy tutaj akurat w weekend, ilość turystów była również nie mała.
Glen Caynon, czyli miejsce gdzie właśnie się znajdujemy, to taka mniejsza (nie wiele) wersja wielkiego kanionu. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że jest ona bardziej kowbojska, gdyż kanion wydaje się być często "stopiony" z ziemią, a to przywodzi na myśl dramatyczne pościgi, podczas których kowboj nagle hamuje swojego wierzchowca, gdyż nie zauważył krawędzi urwiska, sięgającego głęboko w dół. Takiego uczucia nie doświadczymy w Wielkim Kanionie, a tutaj jest na porządku dziennym.
Ale czym byłby dobry kowbojski film, bez pięknych skalnych łuków...
To właśnie one miały być naszym celem dnia. Dlatego cały plan został podporządkowany właśnie niemu.
Dolina Monumentów okazała się być dokładnie taka jak na filmach...
Groźne wysokie skały, o naprawdę interesujących kształtach sprawiają, że człowiek ma ochotę zatrzymywać się co chwilę i podziwiać te majestatyczne monumenty. Oczami wyobraźni widzę samotnego kowboja przemierzającego to pustkowie, i wypatrującego z niepokojem Indian Nawaho.
Dla nas rdzenni mieszkańcy tych stron okazali się być niezwykle przyjaźni. Nie odmówiliśmy więc sobie przyjemności nabycia rękodzieła w postaci łapaczów snów czy turkusowej biżuterii.
Jednym z ciekawszych przystanków przejażdżki prze dolinę, był tzw. Forest Gump Point. Czyli malownicza miejscówka, gdzie Tom Hanks, postanowił zawrócić w swojej przebieżce przez Stany.
Tym, którzy nie wiedzą o czym mówię, polecam szybko nadrobić zaległości, bo biorąc pod uwagę liczbę turystów w Forest Gump point, film jest czymś więcej niż kultowym dziełem.
Ostatnim punktem tego emocjonującego dnia jest tzw. Four Points, czyli jedyne miejsce w USA, gdzie w jednym punkcie krzyżują się 4 stany (Utah, Colorado, New Mexico i Arizona). Liczyłem się z faktem, iż przyjazd w okolicy zachodu słońca może sprawić, iż (zarządzana przez Indian) atrakcja turystyczna będzie ograniczona po zamknięciu. Czego się natomiast nie spodziewałem to faktu, iż Indianie zamkną atrakcję o 4:50 PM, a nawet najlepszy zoom aparatu nie będzie w stanie dotrzeć do tego punktu.
Generalnie zapowiadało się na największą porażkę naszej wycieczki, bo chociaż dla nas europejczyków, skrzyżowanie 4 stanów, to nic wielkiego, to juz dla amerykanów, jest to jedna z największych okolicznych atrakcji. Do tego stopnia jest to popularne miejsce (pojawia się m.in. w filmie "Wakacje w krzywym zwierciadle" nowa wersja z 2017 r) ma limitowaną ilość zdjęć które może wykonać turysta w "spocie: !!!
Dokładnie trudno nam teraz wyjaśnić jak do tego doszło. Ale zdesperowani, wdrapaliśmy się na płot z drutem kolczastym, i mimo przerażającego, mistycznego znaku "No Trespassing" postanowiliśmy zaliczyć four spots :) . Tak. Pokonaliśmy płot i na własną rękę weszliśmy jakieś kilkaset metrów w głąb zamkniętego obiektu który ma tylko właściwości symboliczne. Mało tego, za nami podążyli zrozpaczeni amerykanie. Plotka głosi, że tego dnia ktoś przed nami dokonał również spektakularnego wtargnięcia na teraz zamknięty, ale dla podbicia emocji, załóżmy, że byliśmy pionierami. W końcu czy nasz bohater z początku opowieści przejąłby się faktem iż czerwone twarze zablokowały mu dostęp do jego wolności przemieszczania się ?
Po powrocie z naszego epickiego wyczynu, postanowiliśmy zakończyć dzień na pustyni podczas zachodu słońca. W końcu to naturalne środowisko kowbojów, i nic tak nie podkreśli naszego dnia jak sesja zdjęciowa na pustyni podczas zachodzącego słońca.
Z racji na słabe serce części czytelników, tuta powinienem zakończyć naszą opowieść. Kowboj znalazł spokojne miejsce na nocny obóz. przywiązał swojego wiernego wierzchowca do drzewa, opuścił kapelusz na oczy i zasnął ...
... w tem nagle obudził go szelest.
Z początku wydawało się być tylko nie groźnym podmuchem wiatru. Ale nasz wprawiony w podróży pionier, wiedział, że ktoś go obserwuje. I tak. To był czerwonoskóry Indianin, który tylko czekał na chwile nieuwagi kowboja, by porwać jego wiernego wierzchowca. Na szczęście jak w typowym westernie, to blada twarz okazała się być górą, a chwilę później Indianin siedział związany w wąwozie.
Oszalał nasz autor ? Niekoniecznie.
Motel który znaleźliśmy na wieczór, nie wyróżniał się niczym wyjątkowym. Zdarzało mi się spać już w gorszych miejscach, a bardzo turystyczne Santa Fe (New Mexico), również nie należy do czołowych miejsc, gdzie turysta powinien mieć oczy wokół głowy.
Niepokój męskiej części ekspedycji wzbudziło natomiast zainteresowanie dwóch Indian naszym przyjazdem do motelu. Nie było to typowe zachowanie, chociaż teraz trudno mi wyjaśnić czym się ono objawiało. Na szczęście , była to tylko obserwacja i nie doszło do żadnej konfrontacji, toteż reszta ekipy, godzinę później oddała się w objęcia Morfeusza.
Wasz niestrudzony autor, postanowił jednak skorzystać z chwili i opowiedzieć wam historię (w tym przypadku drogę do Utah), i nocą by niepokoić innych opisał wszystko w prostych słowach.
I wtem, usłyszałem szelest. Z początku myślałem, że to wiatr, ale, miałem wyraźne uczucie , że jestem obserwowany. Kontrolnie , z ukrycia ogarnąłem wzrokiem otoczenie naszego pokoju, i wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy ujrzałem Indianina nasłuchującego czy cały nasz obóz pogrążył się już we śnie.
Trudno teraz jednoznacznie ocenić czy czerwonoskórzy dybali na naszego czarnego wierzchowca , czy na nasze nad wyraz urodziwe damy. A może łupy które zebraliśmy w drodze na południe tak ich zaciekawiły, na pewno natomiast postanowili oni dostać się do naszego obozu za wszelką cenę.
Nasz bohater miałby łatwiej, gdyż spiąć, w jednej ręce zawsze trzymał wiernego colta. My musieliśmy zdać się na własny spryt. Skorzystaliśmy więc z wynalazku Abrahama Bella, i już 5 minut później obserwowaliśmy dramatyczną pogoń stróżów prawa za indiańskimi najeźdźcami.
Oczywiście do poranka na zmiany czuwaliśmy nad bezpieczeństwem obozu, ale Indianie byli wyraźnie przepłoszeni naszą czujnością, toteż nasz wierzchowiec, piękne niewiasty i skarby z podróży były bezpieczne.
I tak oto dobiega końca westernowa opowieść pełna pięknych widoków, dramatycznych zwrotów akcji, brawurowych czynów na granicy prawa, i oczywiście Happy Endu. Wiem, że jest to opowieść nieco przydługa, ale czym byłby western, gdyby nie trwał tych 3 godzin.
I tak oto moja kolej na przykrycie głowy kapeluszem ,i regenerację, gdyż jutro czeka nas wizyta w samym sercu Indiańskiej wioski ... mieście Santa Fe.
PS. Wszystkie opisane wydarzenia nie mogą być podstawą do wszczęcia jakichkolwiek postępowań karnych, gdyż mogą, acz nie muszą, stanowić literacką fikcję :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz