http://www.youtube.com/watch?v=Nuyp8ChZAew

wtorek, 31 grudnia 2019

Time to say Goodbye vol.4

Właśnie się dowiedziałem, że w Nowej Zelandii powitali przed chwilą lata dwudzieste, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, zainspirowało mnie do zakończenia wszystkich swoich zaległych spraw, jeszcze w tej dekadzie. Jako, że tych rzeczy jest mnóstwo, zapewne w nowy rok wejdę ze świadomością licznych zaległości, ale postaram się chociaż temat epickiej wyprawy po USA 2019 zakończyć :)
Tak więc poniżej przed wami, ostatni odcinek naszej wyprawy, uprzedzam jednak, że będzie on trochę krótszy, z racji na fakt, iż w połowie dnia siedzieliśmy już w Dreamlinerze :)



Pobudka jak to zwykle bywa w ostatni dzień każdego urlopu/wyprawy jest smutna, przykra i przygnębiająca. Nasza też trochę taka  była, ale tylko częściowo, gdyż 25% naszej wytrawnej ekipy obchodziła dziś urodziny. Tak, dobrze słyszeliście, to już drugie urodziny podczas tej wyprawy, a jesteśmy w USA raptem dwa tygodnie. Gdybyśmy rozciągnęli nasz urlop do 3 tygodni, wówczas świętowalibyśmy już 3 razy :)



Tym razem ciężar świętowania spoczął na moich barkach. Na szczęście tort już był, a stanowił go gigantyczny Doughnut rodem ze Springfield (The Simpsons). Wyglądał dosłownie jak z kreskówki, a jak smakował dowiecie się kilka akapitów niżej. Miejscówka na nasze "mini party" narodziła się spontanicznie dzięki solenizantce, która bardzo chciała zobaczyć napis "Hollywood" z bliska, toteż z pomocą wujka Googla namierzyła polecaną miejscówkę, nieopodal lokalnej zapory.
Zanim jednak się tam udaliśmy, aby tradycji stało sie zadość, miało miejsce klasyczne dla podróży do USA, ważenie bagaży podręcznych i rejestrowanych.



To niesamowite, ile adrenaliny daje podróżna waga zakupiona w Dollar Tree :) Oczywiście aby "balansować" na granicy akceptacji ciężaru lini lotniczych LOT, musieliśmy bardzo kreatywnie pożyczać sobie zakupione dobra, i z aptekarską dokładnością pozbywać się każdego dodatkowego grama. Pamietam jak podczas pierwszej wyprawy, ponad dekade temu, była to chyba najbardziej stresująca chwila mojej podróży. Na szczęście, dziś, robiłem to już po raz piąty, więc z iście stoickim spokojem pozbywałem się polskich kosmetyków i z nutką nostalgii spoglądałem na moich współpodróżników którzy właśnie się przekonali z czym wiążą sie konsekwencje poprzednich "szałów zakupów" :)



Na szczęście, sam w to do dziś nie wierze, udało nam się zapakować grubo ponad 150 kg dóbr do 4 walizek podróżnych, 4 bagaży rejestrowanych, i licznych torebek, kieszeni, itd :) Zdradzę wam też już teraz, że na lotnisku z pomocą uprzejmości i małej "small talk" udało nam się wepchnąć te 300 funtów do Dreamlinera bez jakiejkolwiek dopłaty.

Zapakowani po raz ostatni do naszego pięknego czarnego Forda, udaliśmy się do "sekretnej" miejscówki, gdzie po krótkim spacerze wokół zalewu, można "strzelić sobie selfie" na tle słynnego napisu Miasta Aniołów. Jak wiecie z poprzednich relacji, nie jestem wielkim fanem L.A. i w zasadzie poza parkiem "Universal" nic mi się tam nie podobało, ale w ten ostatni dzień spacer wzdłuż zalewu, w willowej i spokojnej dzielnicy, zrobił na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Nie spotkaliśmy tu żadnego turysty, a jedynie kilku biegaczy i lokalnych spacerowiczów. Słońce świeciło bardzo przyjemnie, było cicho, z dala od smogu i nadmiaru samochodów. Dodatkowo był tam bezpłatny parking, i "wodopoje" , tak więc to bardzo ekonomiczna atrakcja turystyczna (a to ważne w ostatni dzień :) )



Sam "SPOT" mieści się na środku mostu przebiegającego nad zalewem, i robi naprawdę duże wrażenie, gdyż za plecami ma się napis Hollywood, a z przodu widać ładnie panorame miasta. Wykorzystaliśmy więc te piękne okoliczności przyrody i złożyliśmy solenizantce życzenia, po czym skonsumowaliśmy (wg. mnie bardzo dobrego) Donuta. Ok, moi współbiesiadnicy narzekali, ze był zbyt słodki, ale do diaska, jesteśmy w USA, chyba nie liczyli na torcik Szwardzwaldzki :)



Aż żal było opuszczać tę piękną miejscówkę, niestety czas nas gonił, a zawsze w tyle głowy trzeba mieć dosyć dużą tolerancje na korki w Mieście Aniołów, tym bardziej, że 3/4 ekipy chciało jeszcze zrobić szybkie zakupy w Wall Marcie, ehhh ... jakie to amerykańskie, teraz wszyscy połknęliśmy już bakcyla stars and stripes :)

Dalsza część dnia, upływała już dosyć schematycznie i bez większych atrakcji ...

Zakupy, tankowanie, oddanie auta (bez dopłat...hurra !!!), transport na lotnisko, nadanie bagażu (hurra, znowu bez dopłat !!!) , oczekiwanie na lot, lot , transport po samochód ... i koniec !!!

W tym momencie zakończyliśmy naszą epicką wyprawę po USA.

Poniżej kilka fun facts, oraz krótkie podsumowanie :



Przejechaliśmy 5590 Mil (9000 km ) w 114 godzin (4 dni i 18h)
Zużyliśmy 260 galonów paliwa (950 l) oraz ok 20 gal napojów :)
Odwiedziliśmy 8 różnych Stanów i spaliśmy w 12 różnych motelach
Zjedliśmy "tonę" fast foodów, i wydaliśmy PKB małego afrykańskiego państwa na magnesy i pamiątki :)

Tak, i to tyle jeśli chodzi o wyprawę z minionego już 2019 roku. Wbrew moim obawom wyjazd w grupie jest równie fajny, a pod wieloma względami nawet lepszy niż samotna podróż, za co dziękuje w tym miejscu moim kompanom. Udało nam się zrealizować wszystkie zakładane cele. Widzieliśmy więc mnóstwo atrakcji, a dzięki naszej mobilności w zasadzie codziennie spotykały nas przygody i ciekawe wydarzenia. Wyjazd obfitował w sporo adrenaliny, ale były też chwile zadumy podczas monotonnej drogi przez pustynię. Chyba najlepszym podsumowaniem tej wyprawy niech będzie fakt, że każdy z nas już w głowie układa sobie kolejną wizję wyprawy do USA, tak więc

... to be continue someday

niedziela, 20 października 2019

Adult kids at movie theme park

Noc upłynęła nieoczekiwanie spokojnie. Mentalnie byliśmy oczywiście gotowi na błyskawiczną ewakuację związaną z pożarem, nic takiego się jednak nie wydarzyło. Oczywiście to dobra wiadomość, chociaż gdzieś w tyle głowy, człowiek chciałby przeżyć jeszcze jedną przygodę, przecież to był nasz ostatni pełny dzień w USA.
Tak, niestety przyszła ta chwila, kiedy byliśmy już naprawdę blisko powrotu na nasz kontynent. Zazwyczaj w takim momencie człowiek chce ostatniego dnia zobaczyć jak najwięcej, przeżyć jakąś ciekawą przygodę, i najlepiej położyć się do łóżka nad ranem. Zresztą wystarczy wrócić do moich poprzednich czterech wypraw, i zazwyczaj ostatni dzień zaplanowany jest od świtu do późnej nocy.
Nie inaczej było też w tym roku, dzień miał obfitować w atrakcje, i do końca nie wiedzieliśmy z czego zrezygnować.

Pewnym punktem dnia była wizyta w parku rozrywki firmowanym przez wytwórnie Universal. Tak, dobrze kojarzycie ją z filmów, jej produkcje zawsze zaczynają się od śmiesznego globusika :)
Wizyta w parku rozrywki jest moim debiutem w USA, gdyż zawsze jakoś nie po drodze miałem do tego typu miejsc. Po pierwsze traci się tu cały dzień, po drugie są to dosyć drogie wizyty, a po trzecie w parkach jest zawsze bardzo tłoczno. Tym sposobem udało mi się ominąć liczne "Six Flags" (taka nasza Energylandia), Disney world's, i liczne parki rozrywki w okolicach Orlando na Florydzie.
Dlaczego tym razem nie protestowałem, a wręcz ciągnąłem ekipę w to miejsce ? Universal wszystkie  swoje atrakcje opiera na swoich filmowych dziełach. Park jest więc podzielony na strefy tematyczne, gdzie rollercoastery i kolejki są tylko miłym dodatkiem, a najciekawszym jest inscenizacja i historia, którą opowiadają. Tak się też składa, że Universal jest producentem mojego ukochanego Parku Jurajskiego, i fantastycznego uniwersum Simpsonów. Dodatkowo, sporą część parku poświęcono Harremu Potterowi, a to już obiekt kultu mojej drugiej połówki.
Tego nie mogliśmy przegapić.



Postanowiliśmy jednak zabrać się za park systemowo. Po głębokiej analizie, i śledzeniu przez kilka miesięcy jakie są czasy oczekiwania do każdej atrakcji, mieliśmy dokładnie zaplanowany plan korzystania z atrakcji. Oczywiście byliśmy też 15 min przed otwarciem, tak by uniknąć korków i kolejek, wyposażeni oczywiście w wygodne bilety online (kolejna oszczędność czasu). To, że dotarliśmy tu w piątek poza sezonem wakacyjnym, również nie jest przypadkiem. To fakt, drobnym utrudnieniem były dla nas zamknięte autostrady w związku z pożarem, i naturalnie gigantyczne korki. Na szczęście, całkiem sprawnie udało nam się tam jednak dotrzeć, a zawdzięczamy to głównie zdyscyplinowaniu ekipy i pomocy w nawigacji :)

Bramy parku przekroczyliśmy równo o 9 i udaliśmy się prosto do największej atrakcji parku czyli uniwersum Hogwartu. Tam ekipa niestety musiała się podzielić, połowa udała się na Roller Coaster, a reszta (w tym ja:) ) na wirtualną przejażdżkę na miotle.
Pozwólcie, że poświęcę chwilkę na opis tej kolejki, bo w zasadzie, wszystkie oparte są na tym samym schemacie, i działają podobnie, a różni je historia i inscenizacja. Nie za bardzo wiecie o czym mówie ? Posłuchajcie na przykładzie...



Dla lepszego zanurzenia się w świecie Harrego Pottera praktycznie od razu wchodzimy do stworzonego na terenie parku zamku, gdzie panuje zmrok i mistyczna atmosfera. Nie, to nie jest tylko ciemny korytarz, podczas drogi do celu przechodzimy przez liczne komnaty, które niczym plan filmowy odtworzone są w najmniejszym szczególe. Po drodze na sprytnie zakamuflowanych wyświetlaczach i hologramach poznajemy całą historię dlaczego w ogóle znaleźliśmy się w Hogwarcie. W naszym przypadku, w skrócie mamy pomóc Harremu i przyjaciołom wygrać jakiś mecz (wybaczcie, ale średnio się orientuje w tym uniwersum). Finałem tej podróży, jest usadowienie nas na ławce, która po zatrzaśnięciu na mechanicznym ramieniu rozpoczyna zabawę. Generalnie przypomina to trochę jazde Roller Coasterem, z tą różnicą, że nie przemieszczamy się na duże odległości, za to zewsząd otaczają nas ekrany i efekty specjalne. Oddaje to w 100% atmosfere jakbyśmy znajdowali się na miotle i byli w samym centrum zabawy. Mogę to przyrównać do kina 8D do potęgi. Genialna zabawa !!!



Aż chciało się od razu zawrócić i spróbować tego jeszcze raz, niestety terminarz był napięty a następna atrakcja jeszcze ciekawsza.



Niewątpliwym atutem Universal Park, jest fakt, iż znajduje się on w sąsiedztwie prawdziwego studia Universalu, gdzie w kilkudziesięciu Hangarach powstają mniej lub bardziej udane filmy i seriale. Pozwólcie, że nie będę ich wymieniał, gdyż każdy może sobie wygoglować te które go zainteresują.

Naszą następną atrakcją było więc (w ramach biletu) zwiedzanie prawdziwego czynnego studia filmowego !!!



Po zajęciu najlepszych miejsc w otwartym autobusie, który z przewodnikiem miał nas przewieźć po największych atrakcjach studia filmowego. Dodatkowo nasz przewodnik podczas całej trasy opowiadał nam ciekawe fakty i anegdotki dotyczące tego miejsca.
Największą atrakcją wycieczki był przejazd przez scenografię upadku boeinga 747 w filmie "Wojna Światów"



Na mnie ogromne wrażenie zrobiła sekcja poświęcona dinozaurom z Parku Jurajskiego (a jakże), oraz filmowy plan z odwzorowanym Nowym Jorkiem. Niesamowite uczucie znaleźć się na chwile w NYC dzięki naprawdę realistycznej scenografii. Widzieliśmy też mnóstwo przyczep kempingowych gdzie obsada seriali i filmów szykowała się właśnie do pracy. Ja, przyznaje polowałem na jakąś znaną gwiazdę filmową, ale niestety moja wiedza o aktorach nie jest aż tak duża bym mógł kogoś tak łatwo i szybko rozpoznać. Dużym urozmaiceniem i atrakcją całego przejazdu była symulacja trzęsienia ziemi w metrze, pościgu w ramach Szybkich i Wściekłych, i ucieczka przed King Kongiem. Wow, to znowu robi ogromne wrażenie.



Ja już jednak byłem pełen emocji bo kolejnym punktem po zwiedzaniu był wodny Roller Coaster w Parku Jurajskim (a jakże). Tam również niesamowita historia, a "przepłynięcie" przez szlak na którym mogliśmy obserwować ruszające się dinozaury z planu filmowego. Całość oczywiście zakończyła się spektakularnym upadkiem z wysokości do basenu, po którym nie było suchych osób w naszym wagoniku :) Na szczęście pogoda dopisywała (26 st C i zero zachmurzenia), więc był to przyjemny dodatek. Obowiązkowo po przejeździe wydaliśmy mnóstwo $ w sklepie tematycznym związanym z dinozaurami (nie mogło być inaczej, w moim przypadku ).

Po dinozaurach przyszła kolej na Transformersów. znowu wspaniała scenografia, genialny klimat, i na zakończenie mechaniczne ramie które porządnie nami zatrzęsło, podczas gdy ratowaliśmy wszechświat.

Nie mogło też nas zabraknąć na Mumii, i kolejce w której udaliśmy się do najgłębszych czeluści grobowca, odczarować rzuconą na nas klątwę.

Żeby nie było tak nudno, kolejny punkt naszego pobytu w Uniwersal Studios L.A. to pokaz. Ale to nie było zwykłe show, to doskonale zaplanowane przedstawienie oparte na filmie "Wodny Świat" z Kevinem Costnerem (oczywiście nieobecny podczas pokazu, ale jednak trochę na to liczyłem). Całość odbywała się na doskonale odwzorowanym "mieście" z filmu, a aktorami byli autentyczni kaskaderzy z "holywoodu", grający zresztą w wielu znanych filmach. Show miało doskonale rozpisany scenariusz, więc historia prezentowana, była również bardzo interesująca. Natomiast efekty specjalne i popisy kaskaderów to istny majstersztyk, było jak w filmie, z wybuchami, bitką i upadkami z wysokości. Po raz kolejny poczuliśmy się jakbyśmy byli bohaterami filmu a nie tylko widzami.



Po takiej liczbie atrakcji porządnie zgłodnieliśmy, a gdzie można tak dobrze zjeść jeśli nie u Krustego Klowna w Springfield. Część z was już wie, że jesteśmy właśnie w uniwersum Simpsonów. Musze przyznać , że jeśli chodzi o klimat to Springfield robiło największe wrażenie. Ulica była naprawdę żywcem wyjęta z kreskówki. Znaleźliśmy tu sporo budynków które pojawiały się w odcinkach serialu, do każdego można było wejść, a część funkcjonowała jako pizzeria, burgerbar, czy pub ( z rekordową ceną piwa na poziomie 60 zł !)



Posileni udaliśmy się na bardzo delikatną atrakcję, czyli typowe kino 5D, które opowiadało fajną historię związaną z Kung Fu Pandą.

Gdy już nasze brzuszki przetrawiły Krusty Burgera i Pizze od Luigiego, powędrowaliśmy na bardzo ciekawą kolejkę związaną z Simpsonami. Wirtualna rzeczywistość i mechaniczne ramię przeniosło nas do bardzo ciekawego odcinka związanego z Simpsonami. Niestety po tej atrakcji część ekipy miała już dosyć przeciążeń i wirtualne rzeczywistości, więc po raz ostatni udaliśmy się do sklepu z pamiątkami (miedzy innymi po "tort" dla jutrzejszej solenizantki ).



I tak upłynęło nam 8h w świecie Uniwersala. Początkowo lekko sceptyczny, byłem naprawdę zadowolony z wydanych 100$ i całego dnia poświęconego na tą atrakcję.
Niestety byliśmy tak zmęczeni, że zaplanowane oglądanie gwiazd na pustyni w Joshua Tree, musieliśmy przenieść na kolejną wyprawę do Ameryki (każdy z nas w głowie planował sobie przez ten czas plan kolejnej wyprawy :) )



Niestety demokratyczne głosowanie zdecydowało, że planem na końcówkę naszego piątku było "pool party" i wieczorny trip na Hollywood Blv.
Po relaksie w basenie (potwornie zimna woda, co dziwne, bo cały dzień było przecież tak ciepło), przebrani i wypoczęci ruszyliśmy na podbój najsłynniejszego miejsca w Mieście Aniołów.
Ja niestety jako jedyny wiedziałem czego się spodziewać, i naprawdę bardzo, bardzo chciałem się mylić.



Niestety nie pomyliłem się. Bulwar nadal niestety rozczarowuje. Gwiazdy w chodniku co prawda są, ale to jedyny pozytyw tego miejsca. Dookoła mnóstwo bezdomnych, wyłudzaczy, wyłudzanych (turystów), i wszelkiego rodzaju dziwaków. Dodatkowo, piątek wieczór przyciągnął również imprezowiczów, którzy skutecznie pozajmowali wszystkie miejsca parkingowe.
Nasza wycieczka ograniczała się głównie do przejścia kilku przecznic , i sfotografowania najciekawszych gwiazd. Oczywiście była też wizyta pod Kodak Theatre, gdzie ro roku wręczane są oskary. Punktem kulminacyjnym była wizyta w Hooters, gdzie serwowane są pyszne skrzydełka. Po więcej info o tej restauracji (bo to interesujące miejsce gastronomiczne) odsyłam do postów z lat poprzednich, w tym roku nie wypada mi się za bardzo zachwycać tym lokalem, tym bardziej, że był on wyjątkowo zaniedbany na bulwarze.



I tak oto naszedł kres naszego ostatniego pełnego dnia w USA :(
Nie ma jednak co rozpaczać, bo był to dzień w pełni wykorzystany. Nie wiem czy dalibyśmy radę dojechać 3h w jedną stronę na oglądanie gwiazd, ale nigdy się też tego nie dowiemy. W zamian za to mogę nadal odradzać wszystkim zbyt długi pobyt w Los Angeles i tym bardziej studzić emocje związane z Hollywood Bulwar. Mogę natomiast w pełni rekomendować tematyczne parki rozrywki, bo to naprawdę wyższa liga, jeśli chodzi o wykonanie i emocje. Odpowiednio zaplanowana wizyta, pozwoli też doświadczyć wszystkich atrakcji bez dopłacania dolarów za "przeskakiwanie" kolejek.
Ostatni dzień był więc wyjątkowo udany, ale to nie oznacza, że wszystko już zobaczyliśmy. Coś jednak zostawiliśmy sobie na jutrzejszy poranek ...




PS. Wiem, że na tego posta kazałem wam czekać wyjątkowo długo, ale to jednak nie jest takie proste znaleźć czas podczas pracy, za co serdecznie przepraszam. Planuje jeszcze ostatni odcinek powrotny, i krótkie podsumowanie, także stay tuned !!!





środa, 16 października 2019

Mighty trees and California in flames

W ostatnim poście zapowiadałem bardzo ciekawy dzień i zwroty akcji. Niestety tegoroczny trip nie był dla mnie zbyt łaskawy jeśli chodzi o dwie podstawowe rzeczy niezbędne do tego aby na bieżąco relacjonować przebieg wyprawy. W tym roku brakuje czasu i dostępu do internetu, toteż większość relacji powstawała z 1-2 dniowym opóźnieniem. Podobnie miało być z dzisiejszym postem, lecz niestety internet w motelu całkowicie zastrajkował a wydatek 5$ (tyle kosztuje w Motel 6 przyśpieszenie dostępu do świata) pod koniec wyprawy, wydawał się ironicznym pomysłem.
Wybaczcie, więc , że tyle musieliście czekać na opis poniższych wydarzeń, ale postaram się aby było warto.

Nocleg spędziliśmy w dosyć ciekawym miejscu, nieopodal Sequoia National Park w miejscowości Fresno. Ciekawie było, bowiem nie był to typowy motel, a raczej apartamenty na wynajem (z kuchnią, dużą lodówką, itd). Całość sygnowała była przez dużą sieć motelową "Red Roof" , ale przeznaczona była raczej dla gości którzy planowali spędzić tam więcej niż jedną noc. Tak długo jak cena była konkurencyjna, nam to jednak nie przeszkadzało, więc wpakowaliśmy na noc dobytek, aby rano po raz 12 kombinować jak upchnąć go do bagażnika naszego pojazdu. Ponieważ nasz pobyt zbliża się nieuchronnie ku końcowi, coraz częściej pozwalamy sobie na gastronomiczne szaleństwa. Dziś ekipa, stwierdziła, że Sekwoje stoją w parku od ponad 2000 lat, więc ta godzina poświęcona na ciepłe śniadanie raczej nie sprawi, iż znikną.
Wybór padł po raz drugi na sieć Black Bear (przypominam iż wraz z panią K, jedliśmy tam śniadanie na granicy Kalifornii i Oregonu). Druga połowa ekipy była równie oczarowana tym miejscem, co my 10 dni temu. Co prawda rachunek trochę nasze oczarowanie zasmucił, aczkolwiek, w aucie zgodnie stwierdziliśmy, że warto było.



Nie wiem czy pamiętacie, ale kilka dni temu, podczas szalonego przejazdu z Seattle do San Francisco, zdarzyło nam się przejeżdżać przez park Sekwoi nocą. Opisywałem wówczas trochę ze strachem te majestatyczne drzewa. Sekwoje są moją amerykańską klątwa, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kilkukrotnie miałem okazje je zobaczyć, i zawsze coś stawało na przeszkodzie. Nawet tegoroczny przejazd przez Redwood (znajduje sie tam 90% tego drzewostanu) nocą, trudno nazwać zwiedzaniem. Tym razem musiało się więc udać. Tym bardziej, że park do którego się wybieraliśmy posiadał te najbardziej monumentalne okazy, z największym drzewem świata włącznie.



Podróż do Parku Sekwoji nie jest niestety prostą podróżą. Z opowieści wiem, że wielu podróżników przede mną, pomimo chęci, nigdy tam nie dotarła (ekipa stewardes z Lotu, między innymi).
Problem polega na tym, że startujemy z względnie ciepłego miejsca w Californii, a dalej musimy wspiąć się samochodem (no bo przecież nogi trzeba szanować) kilkudziesięciu milową trasą, prowadzącą w górę bardzo krętymi drogami. Łącznie pokonamy w górę prawie 3000m, co nie byłoby problemem, gdyby nie fakt, że temperatura obniży się o jakieś 15-20 st C. Latem spowoduje to jedynie uczucie mocno podkręconej klimatyzacji, ale jesienią bardzo często oznaczać to będzie, iż te malownicze, strome i kręte drogi pokryją się lodem i śniegiem, co dla Kalifornijskich samochodów oznaczać będzie upadek ze skarpy. Na szczęście amerykańscy park rangersi przewidzieli to, i gdy tylko temperatura zbliży się do okolic 0 st C, wszystkie pojazdy wjeżdżające do góry muszą być obowiązkowo wyposażone w łańcuchy śniegowe.
My mieliśmy to szczęście, że temperatura w dolinie wynosiła ponad 20 st, a u góry przewidywane było ok 8 st, także łańcuchy okazały się niepotrzebne (do wynajęcia wszędzie poniżej parku).
Droga w góre była chyba bardziej wymagająca niż podróż do Oatman. Co prawda asfalt był idealny, i ogrodzony barierkami, ale ilość serpentyn sprawiła, że nawet kierowce mdliło, a jedno ze śniadań zostało przekazane z powrotem naturze (tzw. circle of life). Całość została jednak sowicie wynagrodzona przez naprawdę epickie widoki. A co lepsze , nie trzeba było ubierać górskich butów i zabierać czekolady.



Nasz główny bohater dnia pojawił się bardzo późno. W zasadzie pokładowy GPS pokazywał dosłownie kilka mil do celu, gdy pojawiły się pierwsze sekwoje. Mniejsze okazy, ale robiły gigantyczne wrażenie. Pierwszym celem naszej wyprawy było muzeum sekwoii, czyli miejsce gdzie mogliśmy się zapoznać z najciekawszymi faktami dotyczącymi tych leśnych monumentów.
Specjalnie dla was, najciekawsze fakty : Największe osobniki mają ponad 2000 lat. Sekwoje w tym parku są niższe od tych w Redwood, ale za to znacznie potężniejsze, i nie zwężają się ku górze. Znajduje się tutaj największe drzewa świata : Generał Sherman. Pożary które tutaj powstają są naturalne i służą sekwojom.



To tyle z fun facts, pora ruszać. Naszym kolejnym przystankiem była słynna powalona sekwoja, przez środek której można przejechać samochodem. Niby nic niezwykłego, ale jednak tłumy turystów (w tym my) ciągną w tym kierunku.

Jeszcze o tym nie mówiłem, ale w parku pojawiają się liczne ostrzeżenia przed niedźwiedziami, ale założyłem, że po pierwsze, będą one unikały drogi, a po drugie, pewnie są aktywne nocą, kiedy nie ma tu ludzi. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że korek na drodze parkowej jest spowodowany nie stłuczką (jak początkowo twierdziła cześć ekipy, to ich pierwsze duża pomyłka tego dnia) a niedźwiadkiem który rozkosznie bawił się szyszką na głównej drodze. Sytuacja choć urocza, powodowała lekkie zdenerwowanie. Niby każdy robił zdjęcia, ale jednak w aucie i z lekkim niepokojem. Mnie najbardziej zdenerwował fakt, że po parku mamy też chodzić pieszo, a jak widać niedźwiedzie nie czują respektu przed ludźmi, a co więcej nie boja się nawet samochodów. No i nadciąga ich zimowy sen.



Po spontanicznej sesji zdjęciowej (i z lekki niepokojem w głowach), ruszyliśmy na kolejną sesje, tym razem z tunelem w powalonej Sekwoii.



Przedostatnim etapem wycieczki po parku, był spacer po dolinie, gdzie znajdowały się największe okazy w parku (poza Shermanem). Spacer chociaż uroczy był skrócony. Oficjalnym powodem był chłód, zachodzące słońce i brak czasu, ale podświadomie chyba każdy z nas myślał o tych niedźwiedziach. Ba, mieliśmy nawet opracowany plan działania na wypadek ich spotkania, tym razem poza Fordem :)



I wreszcie na końcu był on... Generał Sherman, największe drzewo świata. Jest to naprawdę kolos, chociaż nie wiele większy od poprzednich starych okazów. Oczywiście nie można się do niego przytulić , czy go dotknąć (co robiliśmy na przykład podczas spaceru czy przejażdżki), ale i tak warto go zobaczyć.



Tutaj w zasadzie powinno być : Dalej udaliśmy się serpentynami z powrotem do doliny, szybki obiad w Sonic (bar stylizowany na stare czasy, gdzie każdy na swoim miejscu parkingowym ma tablice z menu, a towar przynosi pani na wrotkach, a w rzeczywistości Pedro z Meksyku) i przejazd miedzy stanową do Los Angeles.



W zasadzie to już prawie postawiłbym kropkę, gdyby nie jeden malutki detal.



Wjeżdżając na przedmieścia Miasta Aniołów (miasto rozkłada się od południa na północ na ok 100 km), zauważyliśmy dziwną łunę w okolicach naszego noclegu. Światła miasta, tak skomentowała to pozostała część ekipy, ale ja doświadczony w boju amerykański traper, wiedziałem, że to nie to.
Światła miasta, okazały się być pożarem trawy (których zresztą sporo na zachodzie USA). Pożar ten mijaliśmy bardzo blisko, gdyż Interstate 5, przechodziła tuż obok. Ognisko w zasadzie było niewielkie i wozy strażackie dopiero gnały w jego kierunku, toteż ze stoickim spokojem popatrzyliśmy na ten niewielki ogień i pojechaliśmy do motelu.



Gdy już powoli szykowaliśmy się do spania, pozwoliłem sobie włączyć TV, celem sprawdzenia wyników NFL. Jakie było moje zdziwienie, kiedy na każdym kanale była transmisja z ... pożaru.
Okazało się, że ogień jednak wymknął się spod kontroli na skutek bardzo silnego wiatru. Nie dość , że dosyć skutecznie palił trawę i nieużytki po wschodniej strony autostrady, to jeszcze "przeskoczył" na jej zachodnią część i zaczął trawić północną część Los Angeles.



Dosyć szybko przypomniałem sobie, że ogień mijaliśmy raptem 15 mil przed naszym motelem, i już po chwili całą nasza czwórka z przerażeniem stała na balkonie motelu i obserwowała dym, który ostatecznie przestał być światłem miasta, a stał się realnym zagrożeniem.
Sytuacja rozwijała się bardzo dynamicznie. Po 2-3 godzinach, ewakuowana została najbliższa nam dzielnica, od której dzieliło nas raptem 4 przecznice. Cześć gości opuściła motel. My podjęliśmy decyzje, iż spakowani będziemy czekać na obowiązkową ewakuację, przecież przyzwyczajeni jesteśmy do szybkiego załadunku naszego dobytku. Ponieważ jutrzejszy dzień wymagał od nas dużej dawki energii, postanowiliśmy też położyć się spać, w końcu strażacy i tak będą zmuszeni nas obudzić i ewakuować. To nie była jednak spokojna noc, wszyscy czuliśmy niepokój, i zagrożenie spowodowane tym nowym dla nas żywiołem.

Żeby nie trzymać was w niepewności, to wstaliśmy o poranku, bez ewakuacji, i postanowiliśmy udać się do ...

PS. Tak wiem, że to oszustwo, pisząc te posty z Polski. Ale głupio mi tak zostawiać wyprawę niedokończoną

piątek, 11 października 2019

Welcome back Cali, it is death valley

To był wspaniały nocleg w przepięknym hotelu. Wygodne łóżko, wspaniały widok, rano poczuliśmy się jak książęta podczas naszej trudnej wyprawy :)
Do pełni szczęścia brakowały tylko basenu i drinka z palemką. to drugie było zabronione z racji na fakt, iż jestem kierowcą, ale o basen mogliśmy powalczyć. Dlaczego powalczyć ? Ktoś mądry w hotelu wymyślił, iz jest on czynny od godziny 9 rano do 6 popołudniu, czyli, przyjechaliśmy za późno by skorzystać z niego popołudniu, a nasze wymeldowanie miało miejsce dosłownie chwilę po otwarciu basenu. Co to jednak dla nas. Byliśmy w stanie włamać się (nieoficjalne informacje) na teren four corners, lub po zmroku zwiedzać tamę Hoovera (podobno nie wolno). Byliśmy więc pierwszymi na basenie, a już po godzinie czekaliśmy grzecznie w kolejce do wymeldowania.
Żeby godnie pożegnać Vegas, nasza trójka straciła jeszcze w kasynie 20 $, żeby panna K, mogła wygrać prawie 100$ :)



Zanim na dobre słońce rozgrzało piaski Nevady my postanowiliśmy udać się w kierunku Californii.
Plan na początku zakładał , że jednego dnia zwiedzimy dwa zupełnie różne parki narodowe (Sequoia, i Death Valley). Niestety plan ten był zbyt ambitny, więc postanowiliśmy dziś zwiedzić tylko Dolinę Śmierci i podjechać jak najbliżej Sequoia Park, aby poświęcić mu odpowiednią ilość czasu.

Dolina Śmierci, to najgorętsze miejsce w USA. Zasłużyło na taką opinię, nawet ze względu na fakt, że odnotowaliśmy tam najwyższą temperaturę podczas naszego pobytu, czyli ok 38 st w cieniu, a mamy przypominam październik.



Sam park jest doskonale zorganizowany, na wjeździe otrzymamy mapkę, a od rangera usłyszymy gdzie najlepiej udać się aby zobaczyć najlepsze widoczki. My wybraliśmy kilka najciekawszych i najwygodniejszych do dotarcia samochodem. Niestety spacer po godzinie 10 rano nie jest zalecany, więc nie chcieliśmy się narażać na udar słoneczny i odwodnienie. Sam park był dosyć zróżnicowany. Można tam było zobaczyć zarówno piękne wysokie wzgórza z ładnymi widokami, jak i pustynie żywcem wyciągnięte z filmów.




Niestety dużo więcej powiedzieć o tym się nie da, gdyż w zasadzie są to tereny dosyć nieprzyjazne człowiekowi. Zaliczyliśmy najpiękniejsze widoki, widzieliśmy wyschnięte słone jeziora, i pustynie pokryte piaskiem. Niestety nasze "zwiedzanie" ograniczało się do przyjazdu na miejsce, 10 minut na słońcu i powrót do klimatyzowanego samochodu. Liczyłem, też, że zaliczę odrobinę off roadu naszym (4X4) SUVem, ale niestety postawiliśmy na to, aby jak najszybciej dotrzeć do okolic parku sekwoi.



Miłym zwieńczeniem dnia była prawdziwa amerykańska kolacja w lokalnej restauracji , gdzieś na głębokiej prowincji. Nasze steki smakowały nam tak bardzo, że aż trzęsły nam się uszy :)
Posileni  udaliśmy się w dalszą drogę, i gdzieś tuż przed północą spaliśmy smacznie w motelu we Fresno.

Jeśli czujecie się nieco zawiedzeni dzisiejszym odcinkiem, to od razu zapowiadam, że jutro czeka was wyjątkowo emocjonująca opowieść, z naprawdę nieoczekiwanymi zwrotami akcji :)

czwartek, 10 października 2019

Viva Las Vegas

Ameryka to kraj konsumpcjonizmu. Taką opinię słyszy się bardzo często i jest to opinia prawdziwa. Amerykanie kochają kupować, a producenci wykorzystują ten fakt. Można tu kupić wszystko co tylko może przydać się nam w życiu, i oczywiście masę rzeczy które nigdy się nam nie przydadzą.
Z jednej strony ktoś może powiedzieć, że to puste i niemoralne, ale z drugiej, to naprawdę wygodne.
Ponieważ popyt jest budowany tutaj głównie przez podaż (czyli producenci sugerują wam, że coś potrzebujecie :) ) to zachęca się was do zakupów na wszystkie możliwe sposoby. Najprostszym i najskuteczniejszym są niskie ceny.



Pewnie gdybym mieszkał tu na stałe (poza wielkim brzuchem), miałbym też hipotekę na wszystko, zadłużoną kartę kredytową i pustkę w portfelu. Będąc tu jednak gościem, można sobie pozwolić przez te dwa tygodnie, porwać się wirowi zakupów (i jedzenia), w zasadzie bez konsekwencji.
Poza tym zawsze ogranicza na waga naszego bagażu i jego pojemność (i pasek w spodniach :) )



Połowa naszej ekipy (GK) żyła w błogim przekonaniu, że konsumpcyjnie jesteśmy już zaspokojeni. Nasze bagaże były pełne, a garderoba zakupiona na najbliższy rok. Niestety, druga połowa ekipy, oddając się hippisowskiemu stanowi ducha w SF, wciąż pozostała niezaspokojona. Nie ma chyba lepszego miejsca na zakupy niż Vegas (niestety podobnie myślą tu wszyscy turyści, więc jest mega tłoczno). Vegas to miasto, które żyje nocą, a w dzień hibernuje. Ponieważ przyjechaliśmy tu dosyć późno, to wstaliśmy ok 9 (jaka miła odmiana) i wyruszyliśmy do największego centrum zakupowego w LV, czyli Premium Outlets. To ta sama sieciówka, którą odwiedziliśmy w Oregonie z panią K, ale tutaj wybór sklepów i ich powierzchnia była znacznie większa. Oczywiście w przeciwieństwie do Oregonu, tutaj obowiązywał podatek, więc z lekką dumą spoglądaliśmy z litością na pozostałych zakupowiczów.
Stan ten nie trwał jednak długo, gdyż nagle okazało się, że i my potrzebujemy mnóstwa nowych ciuchów o potrzebie których nie wiedzieliśmy. I tak o zbiórce o 12, okazało się , że nasza część wyprawy jest nawet bardziej obkupiona niż grupa docelowa :)
Ale to jeszcze nic, bo druga część zakupów była w jednym z moich ulubionych sklepów : Ross.
Ross, to sieć sklepów podobnych do naszego "TK MAX", gdzie poświęcając odrobinę czasu można upolować naprawdę duże okazje. Oczywiście wybór i asortyment tych sklepów jest odpowiednio większy niż w polskim odpowiedniku, toteż juz po 2 h z ledwością mieściliśmy się do koszyków.
Również nasz ogromny samochód miał problemy, żeby to wszystko pomieścić, a w grupie nagle pojawiła się obawa o wagę bagażu i jego rozmiar.



Nawet ja, doświadczony tyle razy w boju (przyleciałem tu z pustą walizką), zaniepokoiłem się nieco ważąc moją walizkę. Ale do tego problemu wrócimy w sobotę, bo właśnie przyszło popołudnie i pora zameldowac się w naszym hotelu (gwiazda wyjazdu) czyli kultowy Flamingo na samym centrum Stripu (główna ulica w Vegas) dokładnie na przeciw Cesars Palace. Wydawać by się mogło, że takie szaleństwo, będzie nas kosztować fortunę, otóż nie do końca, bo musicie wiedzieć, iż w tygodniu gigantyczne hotele, starają się za wszelką cenę zapełnić swoje pokoje, więc obniżają ceny do akceptowalnych, licząc, że goście wydadzą znacznie więcej w kasynie, restauracjach i licznych atrakcjach hotelu. Ostatecznie to zawsze kasyno wygrywa, prawda ?
Nasz hotel robił ogromne wrażenie, był luksusowy, gigantyczny i naprawdę dobrze zorganizowany. Nasze pokoje przypominały luksusowe apartamenty i były doskonale wyposażone. Plusem był też fakt, że wszędzie mieliśmy blisko.



Po złapaniu oddechu postanowiliśmy się wspólnie wybrać na przechadzkę stripem, ale juz po chwili nasze grupy się rozdzieliły, gdyż każdy jednak chce tam robić coś innego.
My z panią K. postawiliśmy na doznania kulinarne i zawędrowaliśmy do restauracji Gordona Ramsey'a. Musicie wiedzieć, że chociaż wiem kim jest ten jegomość, to z ogromnym sceptycyzmem podchodzę do takich miejsc. Są drogie, zatłoczone (staliśmy w kolejce do wejścia ok 40 min), i budują oczekiwania, którym potem trudno sprostać.
Podobnie było tym razem, najpierw 40 min czekania na stolik, potem 40 min czekania na burgery, których ceny były naprawdę spore, a potem oczywiście rozcz..., nie moment, potem było coś czego się nigdy nie spodziewałem.
Jedzenie które dostaliśmy, było zdecydowanie najlepszym jakie jadłem w życiu. Wyprzedziło to o kilka długości :)
Burger pod każdym calem był idealny, mięso dokładnie jak chciałem (medium rare), bułka nie narzucająca się, a dodatki tak świeże i w idealnych proporcjach. Wszystko zostało tak idealnie skomponowane, że chociaż każdy składnik był wyczuwalny, to żaden nie przytłaczał innego, i miało się wrażenie, że jemy burgera a nie np mięsa z bułką, czy bułki z mięsem. Szkoda, że nie mogę dać wam gryza, bo słabo wychodzi mi opisywanie rozkoszy podniebienia.



Po takiej uczcie udaliśmy się na podbój Vegas, zaliczając jego wszystkie atrakcje, czyli największe hotele i najbardziej znane sklepy. Jest tego tak dużo, że wracając do hotelu byliśmy naprawdę wyczerpani, to chyba trudniejsze niż zwiedzanie parków narodowych. Kulminacyjnym punktem dnia było oczywiście kasyno. My wybraliśmy sobie cesarskie kasyno, gdzie ja szybko przepuściłem moje 20 $, a panna K pomnożyła je do 120 $ :) Już wiem kto stawia jutrzejszy obiad :)

Wracając do naszego apartamentu byliśmy zmęczeni acz szczęśliwi. Zakupy, pyszna kolacja, moc atrakcji Vegas i nocne kasyno. Lepiej chyba nie da się wykorzystać uroków tego miasta. Ja osobiście lubię LV na jedną noc, ale za taką jak ta, człowiek chce wracać tu ponownie.



Na nas czekała jednak ... dolina śmierci... czyli coś co przewodniki odradzają. Dlaczego ? Przekonacie się jutro.

środa, 9 października 2019

Arizona dream...

Ci którzy od czasu do czasu zerkają na mapę i trasę naszego przejazdu, zauważyli zapewne, że od Nowego Meksyku wykonaliśmy zwrot na zachód w kierunku Californii. Tak, to oznacza, że powoli wracamy do tego słonecznego stanu, ale obiecuję, że pod koniec atrakcji i przygód również nie zabraknie (na to liczymy przynajmniej, ale dni pokazują, że tak jest).

Dzisiejszy dzień zaczęliśmy dosyć wcześnie (lub późno, bo w zasadzie codziennie szkoda nam dnia na długie wylegiwanie się w łóżku). Z rana postawiliśmy na "prawdziwe amerykańskie śniadanie", czyli wg. upodobań były to : pancakes (lub crepes), bekon, jajka w różnych postaciach, tosty z bitą śmietaną, omlety, itd. Bez cenna jest oczywiście zawsze kawa z nieograniczoną ilością dolewek. Śniadanie dziś musiało być wyjątkowo sycące, gdyż czekały nas dwie atrakcje, które wymagają sporo sił, a nie ma nic bardziej rozpraszającego niż pusty brzuch :)



Pierwszą atrakcją dnia był największy na świecie kanion, czyli oczywiście Grand Canyon.
Dla mnie dzisiejszy (i wczorajszy) dzień były takim trochę przypomnieniem sobie miejsc odwiedzanych ponad 6 lat temu. To zaskakujące jak dużo detali zapamiętałem po takim czasie. Udało mi się miedzy innymi odnaleźć sklep gdzie w Santa Fe kupiłem mój ukochany kubek do kawy.
Dlaczego o tym mówię ? Próbowałem się nastawić trochę, na to co miałem za chwilę ujrzeć. Pamiętam, że przed 6 laty, zupełnie nie spodziewając się tego co zobaczę, długo nie mogłem wyjść z szoku dla ogromu tego cudu natury. Zapewne wyglądałem jak idiota, chodząc wzdłuż krawędzi z rozdziawioną buzią, i ciągle powtarzając, WOW. Próbowałem też przygotować moich współtowarzyszy do tego co za chwilę ma ich spotkać, ale obawiałem się trochę, że skały Utah i Horshoe Bend lekko ich oswoiły z ogromem i majestatycznością amerykańskiej natury.
Trudno mi teraz ocenić, czy moja ekipa była w szoku, bo niestety ja po raz kolejny zostałem lekko oszołomiony tym widokiem. Usta co prawda miałem już zamknięte, ale widok i tak na chwilę przykuł całą moją uwagę.



W ramach cennych rad, których w tym roku jest wyjątkowo mało, zdradzę wam mały sekret. Wielki Kanion wydaje się być zatłoczony (i jest, spróbujcie znaleźć miejsce na parkingu), i pierwszy najważniejszy punkt w którym możecie zobaczyć ten wielki rów, wymaga od was wielkiego samozaparcia. Liczne barierki, tłumy ludzi, i ogólny tłok sprawiają, że trudno w spokoju zachwycić się tym cudem, a co dopiero zrobić ładne zdjęcie. Wystarczy natomiast przejść kilka minut w lewo, i już po chwili barierki się kończą, a ludzi z każdym yardem ubywa. To tam powstają najpiękniejsze fotki z wypraw. Nasze powstawały, jakieś 5 min spacerem od punktu głównego, ale ich długość trochę mnie przeraziła, bo przed nami jeszcze sporo atrakcji zaplanowanych na ten dzień.



Kanion opuszczaliśmy więc lekko zamyśleni nad potęgą natury. Szczególnie tutaj w USA pokazuje ona swoją moc. Ogromne skały, groźny ocean, gigantyczne przestrzenie, i oczywiście drzewa giganty. A to dopiero wierzchołek tego co tu można spotkać. Kanion natomiast należy do ścisłej czołówki tych cudów i nawet na mnie robi wrażenie (a rzadko zachwycam się naturą).

Dalsza część naszej ekspedycji to przejazd na nocleg do Las Vegas. Ale nie będzie to zwykły przejazd, tylko epickie pokonanie drogi 66, w jej najlepiej zachowanym (i najciekawszym fragmencie). Na route 66 wjechaliśmy w Seligman, a wyjechaliśmy w Oatman.



Musicie wiedzieć, że niechętnie oddaje lejce naszego czarnego rumaka (kocham prowadzić auta, szczególnie w USA), ale nie mogłem pozwolić aby ktoś z ekipy nie mógł powiedzieć potem w Polsce, że przemierzał samodzielnie historyczną 66.
Co do przebiegu tych przejazdów, to były one różne : od szaleńczej niczym w "Pojedynku na szosie", do spokojnego "cruzowania" przez senne miasteczka które doskonale pamiętają czasy świetności tej trasy. Każdy kierowca, dla którego jazda to nie tylko przemieszczanie się z punktu A do B, zdecydowanie powinien przejechać się chociaż raz tą drogą amerykańskim krążownikiem szos.



Ostatnio odcinek z Kingman do Oatman przypadł mi, gdyż wymagał on nie lada skupienia i doświadczenia, gdyż prowadzi krętą wąską drogą, bez barierek, na sporej wysokości. Oatman jest starym kowbojskim miasteczkiem, założonym w czasach gorączki złota. To typowe "Ghost Town" chociaż dziś już w nieco innej formie, gdyż stanowi nie lada atrakcję.
Ludzie z całego świata przyjeżdżają zobaczyć tam ... osły.



Chciałbym napisać, że nie są to zwykłe osły, ale są najzwyklejsze. Jedyne co odróżnia je od innych przedstawicieli tego gatunku, to fakt, iż są one dzikie. Nie mają zagrody, nie są na noc chowane. I to chyba stanowi o ich fenomenie, bo przychodzą z gór do miasteczka kiedy chcą, i opuszczają je wg. własnego uznania. Dlaczego o tym piszę ?
6 lat temu podczas wizyty w Oatman, w miasteczku przebywało stado 6-10 szt, które mi osobiście uprzykrzały poruszanie się po głównej ulicy. Trzeba jednak przyznać im, że są dosyć przyjazne, więc byłem w stanie znieść te niedogodności. Jakie było moje zdziwienie,  gdy tym razem osiołków w Oatman nie było :( Co prawda widzieliśmy 2 sztuki po drodze, gdzieś na oświetlonych zachodzącym słońcem wzgórzach. Ale w samym miasteczku spotkaliśmy tylko smutnych tym faktem turystów i architekturę żywcem z Dzikiego Zachodu.
Spora część naszej wycieczki bardzo przeżywała ten fakt, dlatego gdy tylko wyjeżdżając z miasteczka ujrzeliśmy małego osiołka , zapanowała euforia. Mały osiołek okazał się być odrzuconym od stada 3 miesięcznym osobnikiem, którym zaopiekował się okoliczny Kowboj (w pełnym tego słowa znaczeniu). Na imię ma Walter, jest gwiazdą Facebooka, i zachowuje się jak pies (wychowują go owczarki). To naprawdę rozkoszny widok obserwować jak mały osiołek reaguje na swoje imię i biegnie nieporadnie do swojego pana. Dziewczyny były zachwycone, a my mieliśmy rzadką okazję mieć Waltera na wyłączność. Osiołki w Oatman zaliczone.



Nie było jeszcze zbyt późno (jesteśmy przyzwyczajeni do nocowania ok 23), ale słońce zaszło, więc pora opuścić Arizone i udać się na pustynie Nevady. Ostatnim punktem dnia miała być największa w USA tama, czyli Hoover Dam. Niestety było już bardzo późno gdy dotarliśmy do niej (ok 21). Przyjazd na miejsce przypominał trochę sytuację w four corners (z tym wyjątkiem , że tu byliśmy sami, a brama była otwarta). Strażnicy (obiekt jest silnie chroniony) o dziwo wyrazili zgodę abyśmy godzinę sobie ją pozwiedzali. Było to dosyć zaskakujące, bowiem pieszym nie wolno chodzić po zmroku po tamie. Nie mielibyście jednak o czym czytać gdyby nasze zwiedzanie ograniczyć do przejazdu nad tamą. My oczywiście udaliśmy się tam pieszo, i był to pomysł genialny, bowiem zatłoczenie tego miejsca w dzień jest okropne. Niczym Vipy samotnie spacerowaliśmy po tamie, podziwiając kunszt inżynierów.  Nocą obiekt sprawia wrażenie jeszcze większego, a bycie samemu na tamie to coś nie do opisania. Po raz kolejny lekkie nagięcie zasad , sprawiło, że mieliśmy atrakcję inną niż wszyscy.



Po tak intensywnym dniu nie pozostało nam nic innego jak porządny posiłek (Taco Bell) i nocleg w super tanim (30$ za 4 osoby) hotelu z kasynem.
Nie było to nasze ostatnie słowo jeśli chodzi o Vegas, najlepsze miało nadejść jutro ...