Właśnie się dowiedziałem, że w Nowej Zelandii powitali przed chwilą lata dwudzieste, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, zainspirowało mnie do zakończenia wszystkich swoich zaległych spraw, jeszcze w tej dekadzie. Jako, że tych rzeczy jest mnóstwo, zapewne w nowy rok wejdę ze świadomością licznych zaległości, ale postaram się chociaż temat epickiej wyprawy po USA 2019 zakończyć :)
Tak więc poniżej przed wami, ostatni odcinek naszej wyprawy, uprzedzam jednak, że będzie on trochę krótszy, z racji na fakt, iż w połowie dnia siedzieliśmy już w Dreamlinerze :)
Pobudka jak to zwykle bywa w ostatni dzień każdego urlopu/wyprawy jest smutna, przykra i przygnębiająca. Nasza też trochę taka była, ale tylko częściowo, gdyż 25% naszej wytrawnej ekipy obchodziła dziś urodziny. Tak, dobrze słyszeliście, to już drugie urodziny podczas tej wyprawy, a jesteśmy w USA raptem dwa tygodnie. Gdybyśmy rozciągnęli nasz urlop do 3 tygodni, wówczas świętowalibyśmy już 3 razy :)
Tym razem ciężar świętowania spoczął na moich barkach. Na szczęście tort już był, a stanowił go gigantyczny Doughnut rodem ze Springfield (The Simpsons). Wyglądał dosłownie jak z kreskówki, a jak smakował dowiecie się kilka akapitów niżej. Miejscówka na nasze "mini party" narodziła się spontanicznie dzięki solenizantce, która bardzo chciała zobaczyć napis "Hollywood" z bliska, toteż z pomocą wujka Googla namierzyła polecaną miejscówkę, nieopodal lokalnej zapory.
Zanim jednak się tam udaliśmy, aby tradycji stało sie zadość, miało miejsce klasyczne dla podróży do USA, ważenie bagaży podręcznych i rejestrowanych.
To niesamowite, ile adrenaliny daje podróżna waga zakupiona w Dollar Tree :) Oczywiście aby "balansować" na granicy akceptacji ciężaru lini lotniczych LOT, musieliśmy bardzo kreatywnie pożyczać sobie zakupione dobra, i z aptekarską dokładnością pozbywać się każdego dodatkowego grama. Pamietam jak podczas pierwszej wyprawy, ponad dekade temu, była to chyba najbardziej stresująca chwila mojej podróży. Na szczęście, dziś, robiłem to już po raz piąty, więc z iście stoickim spokojem pozbywałem się polskich kosmetyków i z nutką nostalgii spoglądałem na moich współpodróżników którzy właśnie się przekonali z czym wiążą sie konsekwencje poprzednich "szałów zakupów" :)
Na szczęście, sam w to do dziś nie wierze, udało nam się zapakować grubo ponad 150 kg dóbr do 4 walizek podróżnych, 4 bagaży rejestrowanych, i licznych torebek, kieszeni, itd :) Zdradzę wam też już teraz, że na lotnisku z pomocą uprzejmości i małej "small talk" udało nam się wepchnąć te 300 funtów do Dreamlinera bez jakiejkolwiek dopłaty.
Zapakowani po raz ostatni do naszego pięknego czarnego Forda, udaliśmy się do "sekretnej" miejscówki, gdzie po krótkim spacerze wokół zalewu, można "strzelić sobie selfie" na tle słynnego napisu Miasta Aniołów. Jak wiecie z poprzednich relacji, nie jestem wielkim fanem L.A. i w zasadzie poza parkiem "Universal" nic mi się tam nie podobało, ale w ten ostatni dzień spacer wzdłuż zalewu, w willowej i spokojnej dzielnicy, zrobił na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Nie spotkaliśmy tu żadnego turysty, a jedynie kilku biegaczy i lokalnych spacerowiczów. Słońce świeciło bardzo przyjemnie, było cicho, z dala od smogu i nadmiaru samochodów. Dodatkowo był tam bezpłatny parking, i "wodopoje" , tak więc to bardzo ekonomiczna atrakcja turystyczna (a to ważne w ostatni dzień :) )
Sam "SPOT" mieści się na środku mostu przebiegającego nad zalewem, i robi naprawdę duże wrażenie, gdyż za plecami ma się napis Hollywood, a z przodu widać ładnie panorame miasta. Wykorzystaliśmy więc te piękne okoliczności przyrody i złożyliśmy solenizantce życzenia, po czym skonsumowaliśmy (wg. mnie bardzo dobrego) Donuta. Ok, moi współbiesiadnicy narzekali, ze był zbyt słodki, ale do diaska, jesteśmy w USA, chyba nie liczyli na torcik Szwardzwaldzki :)
Aż żal było opuszczać tę piękną miejscówkę, niestety czas nas gonił, a zawsze w tyle głowy trzeba mieć dosyć dużą tolerancje na korki w Mieście Aniołów, tym bardziej, że 3/4 ekipy chciało jeszcze zrobić szybkie zakupy w Wall Marcie, ehhh ... jakie to amerykańskie, teraz wszyscy połknęliśmy już bakcyla stars and stripes :)
Dalsza część dnia, upływała już dosyć schematycznie i bez większych atrakcji ...
Zakupy, tankowanie, oddanie auta (bez dopłat...hurra !!!), transport na lotnisko, nadanie bagażu (hurra, znowu bez dopłat !!!) , oczekiwanie na lot, lot , transport po samochód ... i koniec !!!
W tym momencie zakończyliśmy naszą epicką wyprawę po USA.
Poniżej kilka fun facts, oraz krótkie podsumowanie :
Przejechaliśmy 5590 Mil (9000 km ) w 114 godzin (4 dni i 18h)
Zużyliśmy 260 galonów paliwa (950 l) oraz ok 20 gal napojów :)
Odwiedziliśmy 8 różnych Stanów i spaliśmy w 12 różnych motelach
Zjedliśmy "tonę" fast foodów, i wydaliśmy PKB małego afrykańskiego państwa na magnesy i pamiątki :)
Tak, i to tyle jeśli chodzi o wyprawę z minionego już 2019 roku. Wbrew moim obawom wyjazd w grupie jest równie fajny, a pod wieloma względami nawet lepszy niż samotna podróż, za co dziękuje w tym miejscu moim kompanom. Udało nam się zrealizować wszystkie zakładane cele. Widzieliśmy więc mnóstwo atrakcji, a dzięki naszej mobilności w zasadzie codziennie spotykały nas przygody i ciekawe wydarzenia. Wyjazd obfitował w sporo adrenaliny, ale były też chwile zadumy podczas monotonnej drogi przez pustynię. Chyba najlepszym podsumowaniem tej wyprawy niech będzie fakt, że każdy z nas już w głowie układa sobie kolejną wizję wyprawy do USA, tak więc
... to be continue someday